Kolejny dogtrekking w Czechach. Na początek 480 kilometrów w samochodzie. Korek w Krakowie, korek w Chorzowie. Potem walka z czeskimi stronami sprzedajacymi winietki. W końcu udaje się dokonać zakupu, po czterdziestu minutach, na czwartej kolejnej stronie. Możemy legalnie wjechać na płatną drogę. Jeszcze odrobina nerwów, gdy debil w wielkiej ciężarówce bez ostrzeżenia zmienia pas, akurat na nasz. Siedem i pół godziny w trasie i jesteśmy w bazie zawodów.
Szybka rejestracja i… zmywamy się. Odprawę opuszczamy. Po czesku i tak nie zrozumiemy połowy informacji. Mamy jednak na tyle doświadczenia, by wiedziec, o co dopytać w biurze. Zamiast marnować pół godziny na odprawę, wiemy wszystko w trzy minuty.
Nocleg wioskę dalej – gospodyni przysyła wiadomość, że klucz znajdziemy w ogrodzie. Super, ale… mały feler: zapomniała dodać, że ogród też jest zamknięty na klucz, a płot jest wielki, dwumetrowy. Klucza do ogrodu udostępnić… też zapomniała.
Slapanicki Vlk, chyba największa psia impreza w Czechach. Na liście startowej 400 nazwisk. Ostatnie wolne miejsca rozeszły się na miesiac przed zawodami. Nie ma kategorii „bez psa”, chetnych z psem jest wystarczająco dużo. Pogoda zapowiada się upalna. Prognoza mowi o 25 – 28 stopniach. Na trase zabieram więcej płynów niż zwykle, 1,6 litra. Musi wystarczyć na 48 kilometrów i 1000 m przewyższeń.
Start: klasyka. Erce iskry lecą spod lapek. W jednej chwili znika mi wraz ze swoją panią z pola widzenia. PKŻ zabrała mapę, będzie nawigować samodzielnie. No to lecę bez mapy. Nie zgubię się, do pierwszego punktu kontrolnego leci cały tłum psiarzy. Trasy MID i SHORT do jedynki idą razem.
Po dwóch kilometrach doganiam PKŻ. Poi Erkę w strumyku. Za chwilę znowu szybko mi ucieka. Chce wykorzystać czas, gdy temperatura nie jest wysoka. Ciężko mi biec w ich tempie. Tylko jeden kilometr robię poniżej sześciu minut. Na dziś nie jestem w stanie takszybko biegać. Kolejne kilometry mijają więc powyżej sześciu, a potem powyżej siedmiu minut. PESEL, k…a, PESEL, w przyszłości lepiej już nie będzie! A przecież ta trasa jest stworzona do szybkiego biegania. Przewyższenia owszem, są, ale ścieżki są łagodne, bez stromych podbiegów i zbiegów. Aż się prosi by bić tu górskie życiówki.
Dwudziesty kilometr: tajna kontrola, a zarazem punkt odżywczy. Tajna, czyli nie wiadomo, gdzie będzie usytuowana. Może być wszędzie. Takie narzędzie do kontrolowania czy nikt nie skraca trasy. Kto ją ominie – bedzie zdyskwalifikowany. Choć nie jestem oficjalnym uczestnikiem zawodów, to na punkcie odzywczym jestem potraktowany jak swój. Dostaje jedzenie i picie jak pełnoprawny uczestnik. Tak wygląda czeska gościnnosc i jest to budujące.
Połowa trasy – na zbiegu spotykamy znajomą organizatorkę zawodów sprzed dwóch tygodni. Robi zdjęcia i rozdaje lizaki. Miłe, ale perfidne. Bo z lizakiem w ustach kiepsko się biega. No to przestajemy biegać. A jak już zjemy, to nadal nie biegniemy. Bo chodzenie w upale jest przyjemniejsze niż bieganie.
Kolejne kilometry upływająniespiesznie. Czasem truchtamy, czasem nie. Gorąco jest, co najmniej +25. Erka kąpie się w każdym potoku, a my jej zazdrościmy. Czujemy się nieźle, tempo jest lepsze niż dwa tygodnie wcześniej na Lwach. Deprymuje nas jednak, że jesteśmy wolniejsi niż na tej samej imprezie rok wcześniej.
W koncu meta, siedem godzin i pięć minut. Trochę jesteśmy wszyscy wydygani, w kilka minut wchłaniam półtora litra Kofoli. Wstydu niema, ale mogło być lepiej. Wyniki jednak nas trochę dołują: rok temu PKŻ byla szóstą kobietą, a teraz… osiemnastą. W kategorii K35+ jest szósta, to już lepiej. Niesamowite, jak przez rok poziom poszedł w górę.
Po biegu mieliśmy w planach zwiedzania pobliskiego Brna. Nic z tego nie wyszło. Nie mieliśmy siły. Kwietniowe słońce umęczyło nas tak, że nie daliśmy rady. Nudy jednak nie było. Niby dobrze, a jednak trochę szkoda. Nuda w Brnie zawsze cieszy 😉
Po dwóch imprezach z jedenastu PKŻ zajmuje drugie miejsce w mistrzostwach Czech. Bardzo jesteśmy ciekawi, co bedzie dalej. Kolejny start zaplanowany za dwa miesiące, w imprezie numer pięć. Choć nie biorę w tym przedsiewzięciu oficjalnego udziału, już się nie mogę doczekać…