Ściganie w Slapanicach

Kolejny dogtrekking w Czechach. Na początek 480 kilometrów w samochodzie. Korek w Krakowie, korek w Chorzowie. Potem walka z czeskimi stronami sprzedajacymi winietki. W końcu udaje się dokonać zakupu, po czterdziestu minutach, na czwartej kolejnej stronie. Możemy legalnie wjechać na płatną drogę. Jeszcze odrobina nerwów, gdy debil w wielkiej ciężarówce bez ostrzeżenia zmienia pas, akurat na nasz. Siedem i pół godziny w trasie i jesteśmy w bazie zawodów.

Szybka rejestracja i… zmywamy się. Odprawę opuszczamy. Po czesku i tak nie zrozumiemy połowy informacji. Mamy jednak na tyle doświadczenia, by wiedziec, o co dopytać w biurze. Zamiast marnować pół godziny na odprawę, wiemy wszystko w trzy minuty.

Nocleg wioskę dalej – gospodyni przysyła wiadomość, że klucz znajdziemy w ogrodzie. Super, ale… mały feler: zapomniała dodać, że ogród też jest zamknięty na klucz, a płot jest wielki, dwumetrowy. Klucza do ogrodu udostępnić… też zapomniała.

Slapanicki Vlk, chyba największa psia impreza w Czechach. Na liście startowej 400 nazwisk. Ostatnie wolne miejsca rozeszły się na miesiac przed zawodami. Nie ma kategorii „bez psa”, chetnych z psem jest wystarczająco dużo. Pogoda zapowiada się upalna. Prognoza mowi o 25 – 28 stopniach. Na trase zabieram więcej płynów niż zwykle, 1,6 litra. Musi wystarczyć na 48 kilometrów i 1000 m przewyższeń.

Start: klasyka. Erce iskry lecą spod lapek. W jednej chwili znika mi wraz ze swoją panią z pola widzenia. PKŻ zabrała mapę, będzie nawigować samodzielnie. No to lecę bez mapy. Nie zgubię się, do pierwszego punktu kontrolnego leci cały tłum psiarzy. Trasy MID i SHORT do jedynki idą razem.

Po dwóch kilometrach doganiam PKŻ. Poi Erkę w strumyku. Za chwilę znowu szybko mi ucieka. Chce wykorzystać czas, gdy temperatura nie jest wysoka. Ciężko mi biec w ich tempie. Tylko jeden kilometr robię poniżej sześciu minut. Na dziś nie jestem w stanie takszybko biegać. Kolejne kilometry mijają więc powyżej sześciu, a potem powyżej siedmiu minut. PESEL, k…a, PESEL, w przyszłości lepiej już nie będzie! A przecież ta trasa jest stworzona do szybkiego biegania. Przewyższenia owszem, są, ale ścieżki są łagodne, bez stromych podbiegów i zbiegów. Aż się prosi by bić tu górskie życiówki.

Dwudziesty kilometr: tajna kontrola, a zarazem punkt odżywczy. Tajna, czyli nie wiadomo, gdzie będzie usytuowana. Może być wszędzie. Takie narzędzie do kontrolowania czy nikt nie skraca trasy. Kto ją ominie – bedzie zdyskwalifikowany. Choć nie jestem oficjalnym uczestnikiem zawodów, to na punkcie odzywczym jestem potraktowany jak swój. Dostaje jedzenie i picie jak pełnoprawny uczestnik. Tak wygląda czeska gościnnosc i jest to budujące.

Połowa trasy – na zbiegu spotykamy znajomą organizatorkę zawodów sprzed dwóch tygodni. Robi zdjęcia i rozdaje lizaki. Miłe, ale perfidne. Bo z lizakiem w ustach kiepsko się biega. No to przestajemy biegać. A jak już zjemy, to nadal nie biegniemy. Bo chodzenie w upale jest przyjemniejsze niż bieganie.

Kolejne kilometry upływająniespiesznie. Czasem truchtamy, czasem nie. Gorąco jest, co najmniej +25. Erka kąpie się w każdym potoku, a my jej zazdrościmy. Czujemy się nieźle, tempo jest lepsze niż dwa tygodnie wcześniej na Lwach. Deprymuje nas jednak, że jesteśmy wolniejsi niż na tej samej imprezie rok wcześniej.

W koncu meta, siedem godzin i pięć minut. Trochę jesteśmy wszyscy wydygani, w kilka minut wchłaniam półtora litra Kofoli. Wstydu niema, ale mogło być lepiej. Wyniki jednak nas trochę dołują: rok temu PKŻ byla szóstą kobietą, a teraz… osiemnastą. W kategorii K35+ jest szósta, to już lepiej. Niesamowite, jak przez rok poziom poszedł w górę.

Po biegu mieliśmy w planach zwiedzania pobliskiego Brna. Nic z tego nie wyszło. Nie mieliśmy siły. Kwietniowe słońce umęczyło nas tak, że nie daliśmy rady. Nudy jednak nie było. Niby dobrze, a jednak trochę szkoda. Nuda w Brnie zawsze cieszy 😉

Po dwóch imprezach z jedenastu PKŻ zajmuje drugie miejsce w mistrzostwach Czech. Bardzo jesteśmy ciekawi, co bedzie dalej. Kolejny start zaplanowany za dwa miesiące, w imprezie numer pięć. Choć nie biorę w tym przedsiewzięciu oficjalnego udziału, już się nie mogę doczekać…

Gdzie są lwy?

Dawno nic nie pisałem. Powód był banalny: nie było o czym. Zimą zapadłem w długi sen. Przyczyną był kiepski stan zdrowia. Podupadło do tego stopnia, że wybrałem się nawet do lekarza. Bardzo tego nie lubię, wizyty u lekarza mogą być przecież przyczyną wielu groźnych chorób. Tak było i tym razem: poszedłem z rwą kulszową, a jak wychodziłem, to oprócz rwy miałem jeszcze uszkodzone więzadło krzyżowe. W efekcie musiałem drastycznie zmniejszyć objętość treningu i jego jakość. Forma sportowa spadła równie drastycznie. Nie ma się jednak co mazgaić, boli już pięć lat, skoro się jeszcze nie rozpadło, to może następne pięć też wytrzyma.

Pierwszy grubszy start w nowym roku to czeski dogmaraton „Zde jsou lvi?” (Gdzie są lwy?). PKŻ chciałaby w tym roku mocno powalczyć w mistrzostwach Czech. Sporo sie tam pozmieniało. W zeszłym roku południowi sąsiedzi mieli jeden poważny cykl rozgrywkowy. W tym roku mają już dwa: o mistrzostwo Czech oraz czesko – słowackie mistrzostwa międzynarodowe. Najważniejsza dla PKŻ zmiana to pojawienie sie kategorii wiekowych, do 35 lat i ponad. By liczyć się w stawce trzeba wystartować w co najmniej sześciu z jedenastu imprez. Wyzwanie logistyczne zapowiada się spore. Już pierwszy start to dla nas 900 kilometrów w samochodzie.

Wielka Sobota, mała miejscowość Uvalno w kraju śląsko – morawskim, tuż przy granicy z Polską, na wysokości mniej więcej Głubczyc. Kategorii zespołowej w Czechach nie ma, tym razem nie było też kategorii „bez psa”. Biegnę więc nieoficjalnie. Nie wolno mi pomagać PKŻ w jakikolwiek sposob, wszystko musi robić sama. Na początek zadanie specjalne wykonywane bez czworonoga: każdy zawodnik musi przejść przez labirynt luster. PKŻ robi to sprawnie i po kilku minutach może ruszać na trasę.

(robiłem to zadanie później, po imprezie. Dwa razy wchodzilem do środka i zamiast do wyjścia dwa razy trafiłem z powrotem na start. Potem spróbowałem od drugiej strony ale… wtedy nie odnalazłem wejścia. Łatwo nie było…)

Trasa zaskakująco trudna nawigacyjnie. Niewiele było wyznakowanych szlaków, sporo było przelotów na przełaj. Itiner który dostała PKŻ miał… 8 stron. Oprócz tego była mapa z zaznaczonymi punktami, a dla zaawansowanych technologicznie track GPS. Track miał jednak pewną wadę: różnił się trochę od mapy i nie miał zaznaczonych punktów kontrolnych. Niby łatwo, ale trzeba było pilnować i mapy i telefonu.

Przelot na PK1 był chyba najtrudniejszy. Chaszcze, jeżyny i jeszcze raz chaszcze. Każdy uczestnik świeży , nie zmęczony, a tu tempo ok. 9 minut na kilometr. Szybciej się nie dało. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy.Najgorszy był PK6. Najpierw track rozjechał się z mapą. Potem PKŻ wynawigowała nas na szczyt kopca, ale po sprawdzeniu mapy okazało sie, że punkt jest za kopcem, na granicy lasu. Potem konsternacja, bo tam też punktu nie było. Okazało się, że został zniszczony przez wandali. Żeby to stwierdzić na sto procent trzeba było jednak trochę pochodzić w tę i z powrotem.

A potem… Polska. Po dwudziestym kilometrze przekroczyliśmy granicę i wróciliśmy do kraju ojczystego. Ten odcinek był mocno męczący: najpierw kilka kilometrów asfaltem, a potem całe kilometry otwartej przestrzeni przez pola. Właśnie: przez pola. Akurat tego dnia temperatura skoczyła do + 23 stopni. Pierwszy dzień lata. Niebo bezchmurne, piękny słoneczny dzień. No i bach! Całe to ciepło, całe to słońce zwaliło nam się na głowę. Trasa prosta; aż się prosilo, by pocisnąć, a my z wywalonymi z pragnienia jęzorami człapaliśmy krok za krokiem. Wielka Sobota, ludzie idą do kościoła jajka święcić, a my człap, człap, człap… Bo biegać nie mieliśmy już siły.

No to doczłapaliśmy w końcu do mety. 43 km / + 600 metrów machnęliśmy w 6.30. Pół godziny wolniej niż zakładał plan. Wydawało nam się, że to słabo, strasznie słabo. Ale jak sprawdziliśmy tracka to okazało się, że zrobiliśmy piąty kolejny dogmaraton w tym samym tempie, z dokładnością do 5 sekund na kilometr. Zaskakujące. Niby jesteśmy słabi, a chodzimy jak traktory. Czy w dobrej formie czy złej, na koniec tempo wychodzi prawie identyczne.

Sobota wieczór, impreza. Szefowa zawodów informuje, że na terenie Rychty (zaraz wytłumaczę, co to jest) zostało ukryte osiem butelek alkoholu i garnek z czekoladą. No to uczestnicy ruszyli w teren, żeby znaleźć atrakcyjne fanty. Bardzo nam się podoba taki sposób na uatrakcyjnienie wieczoru.

Został jeszcze nocleg. Przed startem spaliśmy w pensjonacie w pobliskim Krnovie. Dla uczestników przygotowane było jednak pole namiotowe oraz spanie na Rychcie. Rychta to zespół prawie trzystuletnich budynków mieszczących gminne muzeum. Lokalna ekspozycja, labirynt luster, kościotrupy i gabinet grozy w piwnicach, całość bardzo przyjemna do zwiedzania. Nie byliśmy przekonani do namiotu, więc wybraliśmy glebę w muzeum. Jakoś nie przyszło nam do glowy, by zastanowić się, dlaczego stali bywalcy wolą jednak pole namiotowe. Pięknie było w tym muzeum, ale strasznie zimno! Stare trzystuletnie mury nie złapały ani odrobiny ciepła. Wytelepało nas konkretnie. Na zewnątrz temperatura była jednak wyższa i to nawet bez namiotu.

Wielka Niedziela rano, ogłoszenie wyników. PKŻ trzecia! Alleluja! Właśnie na takie rozpoczęcie sezonu liczyliśmy. To może być dobry rok!

2023` Hiu

Orientacja:

3 – mistrzostwa Polski PMnO, TP 50, rogaining 8 h, kat. 50+, Czarna Białostocka, 8. open

Zimowa Poniewierka, TP 15, Brzóza Królewska

Skorpion, rogaining 7 h, Batorz

Wiosenna Hała, TP 25, Widełki

Świętokrzyska Jatka, TP 25, Nowiny

4 – Roztoczańska 13, TP 25, Kraśnik

Pruchnickie Harce, TP 25

3 – Rajd Źródeł Chodelki, rogaining 8 h, Białawoda

Roztoczańska Mordęga ,TP 15, Krasnobród

Kiwon, TP 25, Lipinki

BnO:

3 – mistrzostwa Nowej Dęby, sprint, M 50

1 – mistrzostwa Podkarpacia, sprint, Przeworsk, M 50

Dogtrekking:

2 – mistrzostwa Polski, 15 km zespół rodzinny, z Erką i Ewą Skubidą

5 x dogmaraton w Czechach, kategoria „bez psa”:

Slapanicky Vlk, 47 km / + 1000m

Krajem Bridlice, 42 km/ + 1300 m

Beskydsky, 43 km / + 1700 m

Bile Karpaty, 45 km / + 1300 m

Winter Beskydsky Dog Race 39 km / + 1300 m

1 – Funex Dogtrekking, 30 km, z Erką i Ewą Skubidą

To był trudny rok. Rozpoczął się problemami z kręgosłupem, skończył się… tym samym problemem. Pierwsza połowa roku była praktycznie stracona, a wyniki z tego okresu można uznac za żart.

W drugiej połowie roku coś się odmieniło. Plecy przestaly boleć i przyszły wyniki. Najpierw medal mistrzostw Polski w dogtrekkingu (Z Erką i PKŻ), potem podium w ulubionym Rajdzie Źródeł Chodelki, wreszcie medal weterańskich mistrzostw Polski w TP 50 na Przejściu Smoka. Trzy świetne wyniki w ciągu miesiąca! Niestety na tych trzech startach poważne bieganie można zamknąć. Reszta to albo porażki, albo rekreacja. Rok jako całość trzeba jednak ocenić pozytywnie, dwa medale mistrzostw kraju w jednym sezonie – tego jeszcze nie przerabiałem.

Mimo to przykrość sprawia utrata mocy. Mam taki prywatny „wskaźnik Chodelki” – liczę ilość kilometrów zrobionych w danym roku na tym rajdzie. Ten współczynnik poraża. W kolejnych latach wynosil 69 – 67 – 65 – 60, by w tym roku spaść do… 54.

Jakiś czas temu oprócz nawigacji ekstremalnej pojawiła się na moim horyzoncie nawigacja krótka, klasyczny bieg na orientację. Narzekam na utratę szybkości, ale inni utracili ją chyba bardziej, skoro w lokalnych zawodach niespodziewanie zacząłem robić niezłe wyniki w… sprincie. Coraz bardziej podoba mi się ta konkurencja, trzeba jednak zwrócic uwagę na określenie „zawody lokalne” i pamiętać, że w regionie gdzie mieszkam BnO to wciąż niezagospodarowana nisza.

Został jeszcze dogtrekking. Tu zbieram laury z cudzej pracy: PKŻ wyszkoliła Erkę, zrobiła formę i zaprosiła mnie do swojego teamu. Dzięki temu zdobyłem kolejny medal i nie ukrywam: sprawiło mi to dużą przyjemność. Oprócz tego towarzyszyłem jej w pięciu trudnych zagranicznych psich maratonach. Inny kraj, inne góry, inny świat. Polecam każdemu, odkrywanie nowych miejsc i nowych światów to fantastyczna zabawa. Gdyby ktoś chciał spróbować tej zabawy, nawet bez psa – chętnie podzielę się namiarami.

Co dalej? Pomysłów mam mnóstwo, ale… stan zdrowia chwilowo jest katastrofalny. Jest gorzej niż rok temu. Mimo przedsięwziętych rozmaitych środków zaradczych są dni, gdy boli… chodzenie. Nie bieganie, a chodzenie! Zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja, ale powoli ogarnia mnie w tej materii coraz większy pesymizm.

Na tym na razie zakończę.

2023` PKŻ

Dogtrekking:

2 – mistrzostwa Polski, 15 km zespół rodzinny, z Erką i Hubertem Puką

9 - mistrzostwa Czech w dogmaratonie, klasyfikacja generalna, z Erką, 5 x ok. 42 km:

6 – Slapanicky Vlk

4 – Krajem Bridlice, 2 – kategoria wiekowa

11 – Beskydsky

10 – Bile Karpaty, 3 – kategoria wiekowa

11 – Winter Beskydsky Dog Race

1 – Funex Dogtrekking 30 km, z Erką i Hubertem Puką

Orientacja:

1 – Roztoczańska Mordęga, 15 km

3 – Jaszczur Saint Cross, 25 km, z Anną Majkowską

1 – Pruchnickie Harce na Orientację, 25 km

1 – Roztoczańska 13, 25 km

2 – Zimowa Poniewierka, 15 km

Świętkrzyska Jatka, 25 km

Wiosenna Hała, 25 km

Skorpion, rogaining 7 h

2 – Puchar TP 25, klasyfikacja generalna , kategoria turystyczna

7 – Puchar TP 25, kategoria biegowa

Rozszalała się PKŻ. W minionym sezonie aż dziesięciokrotnie stawała na podium przy okazji uprawiania rozmaitych sportowych aktywności. Sportem najważniejszym był dogtrekking i bieganie z Erką. Na mistrzostwach Polski byliśmy słabsi niż rok wcześniej, a rywale byli mocniejsi. Mimo to bezproblemowo zdobyliśmy srebrny medal.

Najważniejszymi startami były jednak, rozgrywane w formie pucharowej, w postaci górskich maratonów, mistrzostwa Czech. Tam poziom był o wiele wyższy niż u nas. Wysiłek fizyczny i logistyczny był spory. Jego efektem było 9. miejsce w klasyfikacji generalnej. Po drodze przytrafiły się dwa miejsca na podium w dość szerokiej kategorii wiekowej + 35. Warto zauważyć, że PKŻnie dała się pokonać żadnej rywalce starszej od niej. Drugą ciekawostką jest fakt, że Erka to najmniejszy pies z całej pierwszej dziesiątki, a w tym sporcie rozmiar psa robi dużą różnicę.

Na orientację PKŻ biegała raczej w celach towarzyskich niż sportowych. Mimo to aż pięć razy lądowała na podium. Uczciwie trzeba stwierdzić, że akurat te sukcesy były efektem raczej słabości rywalek, niż umiejętności PKŻ. Nie zmienia to faktu, że kilka razy wygrała i były to wygrane zasłużone.

Podium w Pucharze TP 25 było kompletną niespodzianką. Czasem wystarczy siegnąć ręką, by zgarnąć dobry wynik.

Sukcesy sukcesami, ale jest coś, co trochę szanuję, ale to coś też mnie bardzo wkurza: na dzień dzisiejszy PKŻ biega szybciej niż ja! I z każdymi zawodami trudniej mi ją dogonić!

Śnieżne czeskie Beskidy

Jechać czy nie? Wahaliśmy się do końca. Prognozy pogody zapowiadały śnieżny armageddon. W pamięć wbił się mi tytuł artukułu „Śnieg zasypie Polskę”. Mieliśmy jechać w góry, a tam śniegu jest zawsze najwięcej. Naszym zadaniem było bezpiecznie dojechać i wrócić, 720 kilometrów w obie strony, a w międzyczasie wystartować w Beskydskym Winter Dog Race. Mieliśmy wątpliwości czy Erka da radę zrobić na śniegu trasę o parametrach 39 km/ + 1500 m.

Dojazd poszedł gładko. Nocleg w Czeskim Cieszynie. W bazie zameldowalismy się o 8.20. Byliśmy ostatnimi, którzy zmieścili się na parkingu. Szybko załatwiliśmy formalności startowe i już dziesięć minut później byliśmy na trasie. Kategorii „bez psa” tym razem nie było. Biegłem nieoficjalnie, poza klasyfikacją. Co innego dziewczyny. Te ścigały się o punkty w mistrzostwach Czech. Stawką było utrzymanie się w pierwszej dziesiątce klasyfikacji generalnej.

Przed startem okazało się, że PKŻ zapomniała o nieprzemakalnej kurtce. Oddalem jej swoją (poszukajcie zdjęć, wyglądała bosko w za długich rękawach). Sam pobiegłem w zwykłej, zgoła nie biegowej. Takie moje selawi.

Na trasie mieliśmy wydeptaną w śniegu wygodną rynienkę. Ewa z Erką tradycyjnie pobiegły przodem. Po kilometrze, najdalej dwóch zawsze je doganiam. Tym razem było inaczej. PKŻ czuła się zaskakująco dobrze na śniegu. Poszła do przodu jak rącza łania i tyle ją widzialem. Dogoniłem ją dopiero po ośmiu kilometrach. Nie, nie dogoniłem. Poczekała na mnie.

Jeden problem mnie męczył. Biegnąc przy padającym śniegu moje ukochane superokulary szybko straciły funkcjonalność. Z jednej strony zaparowaly, z drugiej lepiły się od śniegu. W tych warunkach nie dały rady. Biegłem więc bez nich i w zasadzie mogłem wyrzucić mapę. Przestałem widzieć wydruk. Dobrze, że oznakowanie trasy było bardzo dobre. Inaczej zginąłbym jak babka w Czechach.

Po piętnastym kilometrze zaczęła mnie uwierać rwa kulszowa, bardziej niż zazwyczaj. Zamiast biegać kuśtykałem. Czułem, że zwalniam dziewczyny, zaproponowalem wiec PKŻ, żeby biegła sama. Tak też zrobiła. Odskoczyła mi na zbiegu jak mały samochodzik. Chyba jednak trochę przesadziła z tym tempem, ją też w w końcu złapał kryzys. Jak szybko uciekła, tak samo szybko dała się dogonić parę kilometrów dalej.

23 kilometr, czas na podjęcie decyzji: schodzimy z trasy czy biegniemy dalej. Ja mam dość, ale PKŻ kilometrów nigdy za dużo. Pies trzyma się dzielnie, lecimy! Trasa składała się z dwóch kółek, mniejszego i większego, ale na obu trzeba było przejść przez Jaworowy Wierch, 1032 m npm. Prognoza zapowiadała na tę właśnie porę wzmożone opady śniegu. Tak też się stało, zaczeło mocniej sypać. Temperatura spadła ( -5, odczuwalna -10), a biały puch zaczął zasypywać wydeptaną rynienkę. Wiatr wiał wprost w mordopyski. Wcale nie było miło, wręcz przeciwnie. Najgorsze było przed nami. Przy schronisku za Jaworowym mieliśmy iść zielonym szlakiem. We mgle nie mogliśmy go namierzyć. Coś było nie tak z oznakowaniem, bo w pewnej chwili, stojąc przy drzewie ze znaczkiem staliśmy na scieżce, którą przeszły może ze dwie osoby. Kilkaset metrów prawie torowaliśmy drogę w śniegu. Znaczków nie było. Nie mogliśmy przeanalizować mapy, Erka musiała być cały czas w ruchu, by nie wychłodzić się. Poczuliśmy wielką ulgę, gdy doszliśmy do lepszej drogi, a jeszcze wiekszą gdy ta doprowadziła nas na punkt kontrolny.

Ostatnie osiem kilometrów to głównie zbiegi, już bez sensacji. Im niżej, tym cieplej. Z czasem 6 godzin 27 minut zameldowaliśmy się w bazie. Rezultat to 11. miejsce PKŻ. Sukces czy porażka? Bieg na miarę możliwości.

Na mecie posiedzieliśmy jeszcze godzinę w barze. Nie, tym razem nic nie spożywaliśmy. W barze ciepło było, a my musieliśmy odtajać. Na drogę do domu dostaliśmy jeszcze od organizatora wiązkę bananów z punktu odżywczego. Fajnie było i miło, na Beskydskym zawsze jest fajnie, to doskonale zorganizowana impreza. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, byliśmy tu już trzeci raz.

Punkty za Beskydsky pozwoliły obronić Ewie 9. miejsce w mistrzostwach Czech. Tu już nie ma żadnych watpliwości: to sukces, większy niż nasze medale w mistrzostwach Polski. Okupiony dużym wysiłkiem fizycznym i logistycznym. PKŻ ukończyła pięć górskich dogmaratonów w jednym sezonie, tyle samo razy musieliśmy urwać się z pracy by dojechać na miejsce zawodów. Odwaliliśmy kawał dobrej i nikomu nie potrzebnej roboty.

W nocy spełniła się prognoza o pogodowym armageddonie. Swój samochód poznaliśmy po postawionych na sztorc wycieraczkach. Całe szczęście, że tego dnia nie musieliśmy ścigać się. Śniegu spadło tyle, że nawet mając traktor z pługiem nie wiadomo czy organizator dałby radę przygotować parking. Na ekspresówce do Bielska ani razu nie przekroczyliśmy 70 km / godzinę.

Wahaliśmy się czy w tej imprezie startować. Przyjechaliśmy i na zakończenie sezonu zaliczyliśmy najtrudniejsze zawody w tym roku. Łatwo nie było, ale kolejny raz daliśmy radę!

Kryzys?

Pojawiły się ostatnio w światku ekstremalnej nawigacji głosy, że ta dyscyplina sportu przeżywa kryzys. Że ilość startujących spada, a sam światek kurczy się. Że kapituła PMnO nic nie robi, by poprawić sytuację. Spróbowałem to sprawdzić. Postanowiłem porównac złote lata PMnO 2017-19 z dwoma ostatnimi sezonami. Za wskaźniki przyjąłem ilość osób które zaliczyly co najmniej 3 oraz 7 startów w imprezie PMnO w sezonie.

Na pierwszy rzut oka wyniki potwierdziły tezę: ilość osób z co najmniej 7 startami spadła rednio z 48 osób w sezonie do 31,5 – spadek o 35 %. Dla grupy z co najmniej 3 startami liczby wyglądały podobnie: 175 – 112, spadek o 36%. Kryzys wydaje się być ewidentnym. Statystyki mają do siebie jednak to, że nalezy umieć je rozpatrywac w odpowiednim kontekście. W tym samym czasie nastąpił spadek liczby imprez, z 47 rocznie do 33 czyli o 30%. Okazuje się, że spadek liczby uczestników mniej więcej odpowiada liczbie pucharowych imprez.

Pucharowych tak, ale nie wszystkich! 5 lat temu poza GEZNO i częscią Jaszczurów w zasadzie nie było imprez ekstremalnej nawigacji poza PMnO. Coś się jednak zmieniło. W ostatnich dwóch sezonach poza pucharem mieliśmy Elcką Zmarzlinę, Potrójną Snieżnicką Koronę, Czarne KORnO, Prymulka, Skorpiona, Roztoczańską 13, Włóczykija, SNOBA i pewnie jeszcze kilka imprez których nie wyłapałem. Dodatkowo powstały dwa nowe cykle zawodów na krótszych, bardziej przystępnych dystansach: Puchar TP25 i Liga Mistrzów Hybryd. Liczba imprez nie zmniejszyła się. Zmniejszyła sie liczba imprez w PMnO.

Owszem, popularność PMnO spadła. Jest to jednak kryzys formatu, a nie całej dyscypliny sportu. Gdyby do pucharowego rankingu dodać uczestników pozapucharowych imprez – statystyki wyszłyby podobne jak 5 lat temu.

Dlaczego format PMnO przestał być atrakcyjny dla części organizatorów? Wymagania są dość wysokie, choćby konieczność zorganizowania uczestnikom noclegu. Część organizatorów wiedząc, że nie podoła – wycofuje swoją imprezę z pucharu. Sa tacy, którzy działają na zasadach nieuczciwej konkurencji. Jeszcze inni mają do zaproponowania własne formaty.

Bo format PMnO nie jest jedynym słusznym! Owszem, jest formatem bardzo fajnym, atrakcyjnym, ale nie jedynym. Powoli odkrywają to organizatorzy imprez.

Twierdzenie, że popularność PMno spadła jest prawdziwe. Twierdzenie, że to samo dotyczy całej dyscypliny sportu jest zupełnie niezgodne z prawdą.

Co jednak dalej z PMnO? Wydaje się, że w kilku najbliższych latach jej popularność jeszcze spadnie. Nowe puchary na trasach TP25 okażą się przystępniejsze dla uczestników. Odbiorą PMnO część klienteli. Dużą!

Jak widziałbym dalszą przyszłośc PMnO? Widziałbym tu dwie role: pierwsza to organizowanie formalnych ram do rywalizacji na dotychczasowych formatach czyli TP 100 i TP 50. Druga to koordynacja oraz działalność platformy reklamowej dla pucharów na krótszym dystansie. Czyli przygotowanie miejsca w kalendarzu dla wszystkich imprez kalendarzowych dłuższych niż klasyczne BnO. W gruncie rzeczy strona PMno robi to już teraz i robi to dobrze. Są na niej uwzględnione wszystkie imprezy, które chcą byc reklamowane za jej pośrednictwem. Prawdopodobnie sam puchar w przyszłości jeszcze się skurczy. PMnO mimo to powinno bez problemów przetrwać i nadal odgrywać wiodącą role w naszym sporcie.

Jesień Okratków

Końcówka lata i początek jesieni były czasem wzmożonej mobilności Ujadających Okratków. Nasz zespół przez dziesięć kolejnych weekendów dziesięć razy stawał na starcie rozmaitych zawodów sportowych. Różnej rangi to były imprezy, od mistrzostw krajowych w dwóch państwach do malutkich zawodów lokalnych. Kilometrowo wyglądało to następująco: 16, 54, 42, 22, 30, 55, 32, 45, 22 + 6 i 31, co w sumie daje 349 kilometrów zrobionych na zawodach. Aby na te imprezy dojechać przejechaliśmy samochodem cztery i pół tysiąca kilometrów!

Rozbijając to na drobne:

4 razy startowaliśmy z psem, 6 razy bez psa

4 razy w dwóch państwach walczyliśmy o medale mistrzostw kraju

wywalczyliśmy 2 medale mistrzostw Polski

ukończyliśmy 2 górskie maratony

2 razy startowaliśmy w ośmiogodzinnym rogainingu

raz wygraliśmy dogtrekking, cztery razy byliśmy na podium, w tym raz za granicą

raz zaliczyliśmy podium rajdu PMnO

Prawie wszystko było już opisane na blogu, oprócz dwóch ostatnich występów.

Pierwszym była Roztoczańska Mordęga organizowana w Krasnobrodzie przez UKS Azymut Siedliska. Organizatorzy specjalizują się w klasycznych biegach na orientację, a przy okazji robią różne eventy towarzyszące. Na Mordędze był to bieg zadaniowy 15 km na mapie turystycznej. Trasę pokonywaliśmy w czwórkę: ja, PKŻ, Daniel Burkowski i Bartek Deptuś. Potraktowaliśmy sprawę towarzysko, nie ścigaliśmy się. Mimo to PKŻ i tak wygrała swoją kategorię.

Trochę nam było mało biegania, więc zgłosiliśmy się jeszcze na BnO. Wystartowałem minutę po Bartku. Wyrwałem do przodu mocno, ale i tak bardzo byłem zdziwiony, gdy jeszcze przed PK 1 miałem go już w zasiegu wzroku. Do PK 5 udało mi sięBartka przegonić, a potem… zgasłem. Nauka na przyszłość: mając kilkanaście kilometrów w nogach nie da się biegać tak jak na świeżo. A w każdym razie nie da się długo tak biegać. Bartek biegł równiej , więc do mety minutę odrobił, a potem jeszcze dołożył mi drugą.

Lubię jeździć na imprezy robione przez Siedliska. Są profesjonalnie organizowane, a dodatkowym atutem tej ekipy jest serdeczność. Jak do tego dolożyć za każdym razem autobus dzieciaków robiących dużo pozytywnego zamieszania, wychodzi przepis na udane spędzenie dnia w lesie.

Ostatni rajd: Funex Dogtrekking. Nazwa dla niektorych brzmi znajomo, a skojarzenie jest słuszne. Organizatorem to Tomek Pryjma, wieloletni organizator Emmet Crossu i Funex Orientu. Imprezy te miały swoje wzloty, miały też spektakularne organizacyjne wpadki. Sporo tych tomkowych imprez zaliczyłem, pierwszą jeszcze w 2003 roku. Wtedy baza była w Warszawie, ale rywalizowaliśmy też na terenie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Tak samo jak teraz, tylko baza przeniesiona została do Otwocka.

Wybraliśmy trasę 28 km. Do wyboru były też trasy 15 i 8 km. Ujęła nas forma startu: godzinne okienko startowe. To chyba jedyny taki dogtrekking w Polsce, gdzie zamiast opowiadania o dobrostanie psów, rzeczywiście coś robi się, by ich nie stresować. Da się? Oczywiście, że da, trzeba tylko chcieć.

Mapa wydawala się banalna. Większość trasy szła po szlakach turystycznych. Pozorna łatwość uśpiła naszą czujność. Już przed pierwszym PK nie zauważyliśmy odbicia szlaku w bok. Dołożyliśmy w ten sposób 700 metrów. W drodze na PK 2 drogę zagrodziła nam wycinka. Trochę zgłupieliśmy. Pokręciliśmy się w kółko i dołożyliśmy kolejny kilometr. A wystarczyło spojrzeć na drugą stronę mapy, gdzie był dokładny opis jak, co i którędy. Potem było już łatwiej, choć nie tak znowu całkiem łatwo. Były miejsca, gdzie przydał się kompas, co na dogtrekkingu zdarza się rzadko.

Bardzo przyjemnie biegało nam się w tym Mazowieckim Parku Krajobrazowym. Trasa fajnie ułożona, w całości w lesie. Po drodze punkt przy pięknym starym żydowskim cmentarzu. Trochę brakowało słońca, trochę chwilami było mokro, ale w granicach przyzwoitości. Na mecie okazało się, że wygraliśmy naszą kategorię. Co prawda byliśmy w niej jedynymi, którzy wystartowali, ale nie popsuło nam to samopoczucia. Startując na krótszej trasie mogliśmy mieć więcej rywali, ale woleliśmy ambitniejszą trasę. statystyka: wyszło 31 kilometrów. Średnie tempo według zegarka 7.22, według Stravy 7.01 / km. Nie rewelacyjne, ale i nie kiepskie, taka solidna zespołowa norma.

Pochwalić trzeba Tomka za ten dogtrekking. Skromny, ale dobrze zorganizowany. Przede wszystkim bezstresowo dla psów. Ktoś z boku mógłby nawet nie zauważyć przechodząc obok bazy, że odbywa się tam impreza na 50 osób. Były jakieś gadżety dla uczestnikow, były nawet jakieś nagrody. Nie było za to wpisowego. Start gratis! Szacunek dla organizatora, że po tylu latach nadal mu chce się coś robić.

A my? Nam chwilowo nic się nie chce. Jesteśmy syci wrazeń. Po trzech miesiącach spędzania weekendów w polach i lasach marzy nam się weekend w domu. Taki z leżeniem w łóżku do oporu, taki żeby nic nie robić całydzień. To już za dwa dni, nie mogę się doczekać. Oby tylko PKŻ nie wymyśliła jakiegoś wielkiego sprzątania mieszkania…

Przez Białe Karpaty

Na początek pytanie: gdzie znajdują się tytułowe Białe Karpaty? Zakladam, że czytelnicy tego bloga mają zdecydowanie ponadprzecietną znajomość topografii gór, tak polskich, jak i zagranicznych. Mimo to szacuję, że jeżeli położenie tego górskiego pasma znałby co dwudziesty czytelnik, byłoby już nieźle.

Wyobraźmy sobie łuk Karpat. Teraz znajdźmy jego zachodni koniec, miejsce gdzie Karpaty po obu stronach granicy czesko – słowackiej zbliżają się do Dunaju. Nieco na północ od tego końca, wciśnięte miedzy słowacki kraj trenczyński, a czeski kraj zliński leżą Białe Karpaty. Nie są wielkie, najwyższy szczyt to Wielka Jaworzyna, 970 m npm. Od naszego Cieszyna jest tam nieco ponad 100 kilometrów. Od Stalowej Woli, gdzie mieszkamy – prawie 500.

W tej właśnie okolicy rozegrana miała być kolejna runda mistrzostw Czech w dogtrekkingu i dogmaratonie. Ponieważ PKŻ walczy o dobre miejsce w tym cyklu rozgrywkowym – musieliśmy tam być. Dojazd zajął prawie osiem godzin. Google pokazywał mniej, ale w obcym kraju zawsze jeździ się wolniej niż google pokazuje. Trzeba też zatankować, chwilę odpocząć, przespacerować psa. Nocleg: Luhaczowice, 25 km od bazy zawodów. Sama baza w Niwnicach, niewielkim miasteczku u stóp gór.

Piątek wieczór: zostawiamy graty na noclegu i jedziemy zarejestrować się. Formalności załatwiamy szybko. Pani w biurze w dwie minuty mówi nam o wszystkim, co ważne. Dostajemy mapę, bardzo dobrą, ale bez naniesionych punktów kontrolnych. Te musimy znaleźć sami na podstawie opisu. Ta sama pani pomaga nam rozrysować punkty. Odprawę odpuszczamy, jesteśmy już zbyt zmęczeni.

Rano start, jak zawsze w postaci dwugodzinnego okna startowego. Ruszamy o 8.30. Pierwsze 8 kilometrów pod górę. PKŻ chorowała przez ostatni tydzień, trochę martwie się o nią. Niepotrzebnie. Lecą we dwie z Erką w szalonym tempie. Z góry czy pod górę, nie ma to dla nich żadnego znaczenia. Biegają nawet pod strome góry. Kompletne wariatki, zupełnie nie interesują się racjonalnym rozłożeniem sił, tylko lecąąą…. a ja za nimi, taki malutki i słabiutki… Czekam aż się wystrzelają i zmęczą.

Przychodzi 20. kilometr, podejście pod Wielką Jaworzynę. Teraz ja mam moc, a one jakieś takie bledziutkie. Ha! Wielka Jaworzyna; cały czas mam wrażenie, że skądś znam to miejsce. Byłem już tu czy nie?

Byłem! Rok 2011, słowacka Lazova Stovka. Wtedy też tędy biegłem. Na górze było strasznie zimno. Pamiętam deszcz, mgłę i to, że trzęsłem się z zimna. Tym razem było ciepło, 20 stopni na plusie. Trochę po drodze wiało, ale dało się przeżyć. Przy instalacjach telekomunikacyjnych na górze tłumy ludzi. Jeden z ostatnich ciepłych weekendów w roku.

26. kilometr, do mety jeszcze 19, ale dalej będzie już tylko łatwiej. Teraz głównie zbiegamy, podejść zostało już niewiele. Na początku strome zbiegi, potem łagodniejsze, pozwalające rozpędzić się. Patrzymy na zegarek, jak z każdym kilometrem średnie tempo rośnie. Jakieś dwa kilometry przed metą PKŻ marudzi, że troche jej się już nie chce. Odpowiadam jej żartem, że jak zwolni, to przegra dobre miejsce o pół minuty. PKŻ przyspiesza. Wbiegamy na mete i szybko sprawdzamy wyniki. Okazuje się, że jedną z rywalek, nad którą miała punkt przewagi w ranking MCR ograła o… 4o sekund! Nie odpuściła, nie zwolniła do końca! Teraz ma nad nią dwa punkty przewagi.

Bilans ogólny: 10. miejsce w generalce, ale 3. w kategorii 35+! Drugi raz na podium czeskiego dogmaratonu! W nogach 45 kilometrów / + 1300 w 6.45. Mój wynik też niezły: zwycięstwo w kategorii „Pluszak – bez psa”. Żebym jednak nie popadł w samozadowolenie: rywali było raptem dwóch, a w open jedna z pań dołożyla mi ponad półtorej godziny.

Z natury jestem dosć złośliwy. Czasami pisząc relację z zawodów chciałbym coś skrytykować, z czegoś poszydzić. Jadąc do Czech mam z tym duży problem. Czescy organizatorzy zawodów nie dają żadnej szansy na złośliwości. Zaliczyliśmy właśnie czwartą imprezę w tym roku, a szóstą w ogóle i za każdym razem wszystko było dobrze. Oni naprawdę potrafią organizować sportowe zawody. Nie ma do czego przyczepić się, nie ma czego skrytykować.

Zauważyliśmy też, że w Białych Karpatach organizatorzy byli bardzo ciekawi, co myślą o ich zawodach uczestnicy z nieco innej strefy geograficznej. Odpowiedzieć mogę tylko: chciałbym, by zawody w Polsce stały na podobnym poziomie organizacyjnym i sportowym jak tu.

Podsumowując: po 9 z 10 imprez PKŻ jest na 9. miejscu w nistrzostwach Czech. Czy to dobry wynik? Uważamy, że ma większą wartość sportową niż wicemistrzostwo Polski na 15 km. W Czechach czołówka jest znacznie szersza i mocniejsza. Tu by być na podium trzeba umieć więcej. Szkoda tylko, że nie ma kategorii zespołowej. Na szczęście jest kategoria „bez psa” i ma to swój urok. Mogłem pobawić się na fajnej trasie w fajnych górach. Gdyby nie bieganie, może nigdy nie trafiłbym w Białe Karpaty. Niespodziewanie znalazlem się w nich już drugi raz i mam nadzieję, że nie ostatni.

Znikający punkt

Cześć! Jestem Hiu i trochę biegam na orientację. Jestem właśnie na górskim rajdzie Kiwon, na trasie TP 25 i mam zamiar go wygrać. Tydzień temu zdobyłem medal na mistrzostwach Polski, uważam się więc za wybitnego zawodnika, który da sobie radę w każdych okolicznościach. W ręce trzymam dwie mapy: dziesiątkę i pięćdziesiątkę. Trzeba je sobie złożyć w głowie, a potem podbijać lampiony.

Ojej! W drodze na PK 5 nie zauważyłem, na którym brzegu rzeki stoi PK 8. Zamiast go przybić pobiegłem dalej. To nic, to żadna strata, jestem przecież w świetnej formie.

Kolejny punkt, jedynka wchodzi gładko, ale trochę głupio z niego wybiegam. Zamiast na wschód lecę na północ. Na asfalcie zdziwiony widzę przed sobą sylwetki kilku osób, które mnie wyprzedziły. Te osoby lepszy wariant wybrały. Cóż.. Ale jestem przecież w doskonałej formie, a to dopiero początek wyścigu. Jeszcze wszystko nadrobię!

Przelot na PK 16: łąkami czy drogą?Nie widzę żadnej ścieżki przez łąki, więc gnam asfaltem naokoło. Kilometr wiecej, ale wiecie już, w jakiej jestem formie…

Szesnastka nie jest łatwa. Wszędzie naokoło kłębią się krzaki tarniny. Udaje mi się szybko znaleźć przejście przez zarośla. Jestem z siebie zadowolony. To trudny punkt, ale skoro jestem świetnym zawodnikiem, to daję sobie radę bez problemu. Trochę kłopotów przysparza wyjście z punktu. Chciałem dojść biec łąkami, po stoku wzniesienia, ale tarniny nie puściły. Schodzę w dół i lecę naokoło, znowu po asfalcie. Noga podaje, jestem wielki.

(tak, ten punkt był trudny i zrobił selekcję. Niektorzy do dziś nie wierzą, że naprawdę istniał)

Trochę za połową trasy jest punkt odżywczy. Jestem na nim pierwszy. No wiadomo!

(taa… pierwszy… część zawodnikow ominęła punkt odżywczy. Faktem jednak jest, że późniejsi zwycięzcy Zbych Kruk i Mirek Marek robiąc trasę w przeciwnym kierunku byli w tym samym momencie na wysokosci punktu odżywczego i mieli do pokonania większy dystans niż Hiu)

Kolejny punkt: 17, cmentarz. Niespodzianka, widzę przed sobą całą grupkę biegaczy. Skąd się tutaj wzięli, kiedy mnie wyprzedzili? Gdy byłem na punkcie odżywczym? Wyprzedzam ich, a tu z lasu wychodzą kolejni. Z nerwów aż przestrzeliłem o 100 metrów kapliczkę z PK 13.

Dobra, jestem Hiu co zdobył medal, jestem w super formie, teraz trzeba potraktować sprawę poważnie. Zostały do zrobienia jeszcze cztery punkty. Przede mną dwie osoby, lecą dołem na dwójkę. Ja górą na PK 3. Trzeba uważać, bo przeskakujemy z mapy pięćdziesiątki na dziesiątkę. Odmierzam się od wierzchołka, by znaleźć jar. Ścieżki zupełnie się nie zgadzają z mapą, ale jar jest. Schodzę, szukam punktu i… nic. Lampionu nie ma…

Co jest? To nie ten jar? Idę dalej w dół, by namierzyć się. Wychodzę z lasu. Wygląda to tak, jakbym przyszedł od punktu, ale skoro go nie ma, to gdzie w takim razie jestem? Nic mi tu nie pasuje. W głębi lasu widzę kilka osób. Idę w ich stronę, robię rozpoznanie. Ups… oni też nie wiedzą gdzie są. Trochę wyżej następna grupka. Podchodzę do nich. Też nie potrafią powiedzieć, gdzie są. Co się dzieje? To jakaś zbiorowa amnezja, nikt nie wie, gdzie jest.

(a czas sobie płynie tik tak, tik tak, tik tak…)

Wracam na górę. Spotykam Wojtka Robaka. On też ma amnezję…

Namierzam sie od nowa od wierzchołka. Jest jar…schodzę… jest trójka1 Alleluja! Teraz jeszcze dwójkę i do bazy. Taaa… dwójka… Namierzamy się z Wojtkiem, ale nie ma żadnej dwójki.

(Hiu, było prawie dobrze, byłeś 30 m od dwójki)

Błąkam się w tym lesie bez ładu i składu. Ja, medalista, wybitny zawodnik. Znowu nie wiem, gdzie jestem. W końcu znajduję lampion, ale wariant jest jakiś taki dziwny…

Dobra, jeszcze dwa punkty i meta. Teraz już sprawnie, bez sensacji. Finiszuję po pięciu godzinach, w nogach 32 kilometry. Zbych i Mirek zrobili o sześć kilometrów mniej. Od godziny leżą sobie na leżaczkach i popijają piwo.

Teraz najlepsze: ten pierwszy jar, który Hiu namierzył schodząc od wierzchołka to był dobry jar! Punkt stał sobie spokojnie na jego końcu. Hiu przechodząc obok nie zauważył go! Jak to się stało? Nie wiadomo, punkt nie był schowany, przeciwnie: z prawie wszystkich stron był doskonale widoczny. Oprócz tej jednej, tej którą szedł Hiu. A potem nic już nie pasowało…

Mam teorię na temat tego punktu. Według mnie w lesie zlokalizowana była baza UFO. Ufoki z jakiegoś powodu zabrały na kilkanaście minut punkt i jednocześnie rozpyliły substancję powodującą dezorientację i amnezję. Po przeprowadzeniu stosownych badań oddały lampion z powrotem. To jedyne logiczne wytłumaczenie tej sytuacji. Bo jak nie Ufoki, to kto zabrał? Krasnoludki? To przecież niemożliwe, by taki tłum tak gubił się w jednym miejscu.

———

Miało być pięknie, jako wybitny zawodnik miałem sięgnąć po kolejny sukces. Wyszło tak sobie. Tylko mi się zdawało, że jestem taki wybitny. Cóż, życie…

Kiwon jak to Kiwon, bardzo przyjemna impreza. Obsługa sprawna i przyjazna. Trasa fajna (mały minus za PK 16, trochę za bardzo losowy). Większość punktów stosunkowo prosta, ale na Kiwonie zawsze znajdzie się co najmniej jeden trudny, który zrobi selekcję. Jedzenie dobre. Gadżet w cenie wpisowego , bluza, jeszcze lepszy. Pomysł z dwoma mapami udany.

Ale najważniejsze jest to, że przygoda dobra była!

Smoczy medal

Był rok 2019. Przyjechaliśmy późnym wieczorem do Bochotnicy pod Kazimierzem na imprezę o zapadającej w pamięć nazwie „Przejście Smoka”. Przy wejściu zaskoczył nas widok ludzi biegających naokolo szkoły i szukających czegoś po ciemku w krzakach, przy rynnach i wokół altany śmietnikowej. 10 minut później sami w świetle czołówek robiliśmy to samo: szukaliśmy wlepek będących mikropunktami kontrolnymi rozstawionymi na mini InO. Przyznam wprost: kupili mnie tą zabawą, zachwyciłem się.

To był dopiero początek. Kulminacja nastapiła, gdy zobaczyliśmy mapę. Zrobioną od zera, w symbolice BnO, obejmujacej kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych wąwozów pod Kazimierzem. Kopara opadła mi do samej ziemii, ta mapa była dziełem sztuki.


Ten start miał wyglądać zupełnie inaczej. Jednym z celów sportowych na ten rok bylo zajęcie miejsca na podium w Pucharze TP 25. Właśnie na takiej trasie planowałem start w Przejściu Smoka. Było jednak coś, co kusiło bardziej: na tych samych zawodach trasa TP 50 miała rangę mistrzostw Polski. Na jakim dystansie wystartować? Realizować plan czy spróbować walczyć o medal?

Wygrał gen rywalizacji.

Czarna Białostocka, Puszcza Knyszyńska, sobota, ósma rano. Przed namo ośmiogodzinny rogaining. 34 osoby przygotowuje się do walki o medale. Niedużo, ale za to nazwiska ciekawe. Obsada doborowa, robi wrażenie. Moim celem jest kategoria weterańska 50+. Temperatura piętnaście na plusie, idealna do biegania. Prognoza pogody przewiduje, że będzie padać. Jak się ubrać? Ktoś rzuca pół żartem, pół serio „Nie bierz kurtki na deszcz, bo się spocisz i bedziesz mokry”. Żart? Przecież tak właśnie robię, nie zabieram kurtki, bo nie będzie bardzo zimno, więc po co mi ona? Jak zacznie padać i tak będę mokry.

Rozdanie map: dostajemy dwie, „wschód’ i „zachód”. Estetyczne, z tworzywa sztucznego. Mają być 100 % nieprzemakalne. Zobaczymy, jak będzie. Wybór wariantu: na wschodzie jest trochę wiecej punktów przeliczeniowych do zdobycia. Na zachodzie te syte są daleko od bazy. Plan: robić cały wschód, po kolei jak leci.

Ruszamy. Pierwszy wchodzi bezproblemowo, drugi też. Trzeci, czwarty i piąty tak samo. Z szóstym mały problem, wchodzi za drugą próbą, ale to tylko 3 minuty straty. Potem 17 kolejnych punktów jak w masło. Idealnie. Z taką mapą można wszystko!

Bo mapa ponownie jest stworzona od zera w symbolice BnO. Tu nie da się pogubic. Najdalej w 5 minut można się dokładnie namierzyć. Refleksja: tak dokładna mapa zaciera różnice miedzy zawodnikami mocniejszymi i słabszymi nawigacyjnie. Tu nie da się popełnić grubego błędu. Nie weim czy to dobrze czy źle, ale takich właśnie map używa się w BnO i mistrzowskich rogainingach. Może tak właśnie wyglądać powinna profesjonalna nawigacja sportowa? Nie narzekam na taki stan rzeczy. Przeciwnie, korzystam z tego ile tylko się da.

Kilometry lecą, a ja czuję, że jest dobrze. Mam w sobie spokój, mam głęboką wiarę, że biegnę po medal. Nawet gdy z czasem trochę zwalniam, wciąż jestem przekonany, że to mój dzień.

Po czterech i pół godzinach walki zaczyna padać. Z początku nieśmiało, potem coraz mocniej. Przez parę minut nawet całkiem mocno. trwam nieporuszony. Mapa wytrzymuje wszystko, ja też wytrzymam. No problem!

W którymś momencie dogania mnie Paweł Wolniewicz. Przez trzy punkty biegnie blisko mnie, by nagle dodać gazu i zostawić mnie daleko z tyłu. Niedobrze, to jeden z poważniejszych rywali do medalu.

Meta blisko. Zaliczyłem po drodze 34 punkty kontrolne. Obeszło się bez jakiejkolwiek wpadki nawigacyjnej. Na dobrej mapie dobra nawigacja robi się sama. Do końca półtora kilometra i 15 minut limitu. Zza pleców nagle wyskakuje Paweł. Biegnie w jakimś nie pasującym do niczego kierunku. W pierwszym odruchu chcę biec za nim, ale szybko wracam na zaplanowany azymut do bazy. Na mecie jestem 7 minut przed limitem.

Wynik: 176 punktów przeliczeniowych. Zrobiłem 55 kilometrów i +800 przewyższeń. Niby było po drodze kilka górek, ale żeby osiemset metrów? Dużo, naprawdę dużo, gdzie to się uzbierało? (czwórki na drugi dzień poczuły, że odczyt zegarka był jednak prawidłowy). Kilometrowo może nie wybitnie, raptem kilometr więcej niż na Chodelce, ale to był mój najlepszy tegoroczny bieg. Do tego przewyższenia, teren był jednak był sporo trudniejszy od tego z Chodelki.

Wyniki spływają szybko, zaliczanie punktow odbywa się za pomocą chipów. Leszek HI ma mniej. Magda Horova też (potem okaze się, że bez obywatelstwa nie będzie klasyfikowana w MP). Staszek Kaczmarek 180. Niedobrze, ograł mnie. Przemek Witczak 191, to było do przewidzenia. Z mocnych został jeszcze Paweł. Jest już po limicie, a jego nie ma na mecie. Przybiega spóźniony o 6 minut. Gdy widzieliśmy się ostatni raz biegł jeszcze do jednego z punktów. Niepotrzebnie, zarobił 3 pp, stracił 6. Zostało mu 174 pp, gdyby go odpuścił miałby 177. Jego nieszczęście jest moim szczęściem: on stracił medal, a ja go zdobylem!

Taki urok rogainingu. Trzeba ryzykować, ale łatwo przeszarżować.

Ten rok wydawał się dla mnie kiepski. Siadło zdrowie, a osiągi zaczęły szybko spadać. Wydawało się, że będzie źle, że nic nie uratuje tego sezonu. Nagle stał się cud. Najpierw srebrny medal MP w dogtrekkingu, teraz brązowy w PMnO. To mój pierwszy medal w pieszych maratonach na orientację. Czekałem na to od 2003 roku, od pierwszego startu w tym sporcie. Nie będę się krył z radością: cieszy i smakuje, nawet bardzo. Radość jest wielka!


Jeszcze parę słów o Przejściu Smoka. Zawody potwierdziły wszystkie swoje zalety. Po pierwsze: mapa. Rewelacyjna zarowno merytorycznie, jak i technicznie (plastik nie do zdarcia). Deszcz nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. Elektroniczny system zaliczania punktów. Natychmiastowe liczenie wyników. Ponad 70 rozstwionych PK. Zaryzykuję stwierdzenie, że są najbardziej profesjonalnie zorganizowane zawody w całym PMnO.

Nie wygram już ani z Marcinem Sontowskim ani z Pawłem Jankowiakiem. Są dużo młodsi i dużo mocniejsi, poza moim zasięgiem. Ale z rówieśnikami mogę powalczyć. Czasem lepsi będą oni, czasem ja. Mam nadzieję, że kilka medali jeszcze na mnie czeka.

Obiekty pożądania. W tle Michał Kuś, szef Przejścia Smoka.

Harce i Jaszczury

Nie mogę napisać relacji z ostatniego Jaszczura – Saint Cross z prozaicznego powodu: oficjalnie nie brałem w nim udziału. Mimo to… byłem. Nie planowałem uczestnictwa, bo mieliśmy niedawno z Malo trudny temat do przerobienia. Musiałem jednak pojawić się w bazie, bo ktoś musiał przywieźć na start PKŻ. Mało tego, namówiłem do wystartowania koleżankę. Pewnie będę smarzył się w piekle, ale nakłamałem jej, że pojedziemy w góry. No i pojechaliśmy, w Świętokrzyskie.

Na trasę mieliśmy iść w czwórkę, była z nami jeszcze Ania Majkowska. Szybko jednak podzieliliśmy się na dwie grupy. Po kilku przelotach przez krzaki na azymut koleżanka stwierdziła, że to nie do końca jest to, o czym marzyła. Że pozostanie raczej przy chodzeniu po wyznakowanych szlakach turystycznych. No to poszliśmy na spacer bez krzakowania, 22 kilometry.

Miło było i przyjemnie. Słońce świeciło, rożne ciekawe rzeczy na łąkach znajdowaliśmy. Na przykład wannę. Przy okazji zaliczyliśmy kilka punktów kontrolnych i chyba nawet trochę zaczęła się ta zabawa koleżance podobać.

W bazie też było miło. Przygotowany byłem na spanie w samochodzie, a tu niespodzianka: Malo nie miał nic przeciwko temu, bym w tej bazie został na noc. Miły gest, szczerze doceniam i piszę to bez ironi.

Ciekawy byłem, jak koleżanka oceni towarzystwo ludzi z krzaków. Dowiedzialem się, że jesteśmy wszyscy psycholami i że jeszcze nigdy nie widziała tylu psycholi naraz. Po dłuższym namyśle odbieram to jako mocno zawoalowany komplement, ale będę musiał dopytać, czy dobrze to zrozumiałem.

Kolejny weekend to Pruchnickie Harce na Orientację. W tej imprezie też nie miałem startować, też miałem być tylko kierowcą dla PKŻ. Wyjazd zaplanowany był na 7.20. Niespodziewanie o 6.40 okazało się, że dostałem zielone światło na start. Szybko spakowałem się i pół godziny później byłem gotowy. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Prawda była inna: nie spakowałem pasa biodrowego na picie. Zbagatelizowałem to. Trasa miała mieć trochę ponad 20 kilometrów, w regulaminie określone jako „20+”, dodatkowo trzeba było pamiętać o przewyższeniach których w Pruchniku nie brakuje. Na treningach tej długości nie potrzebuję picia. Myslałem, że szybko machniemy z PKŻ całość, w jakieś dwie i pół godziny i będzie OK.

Biegało sie fajnie. Trasa nawigacyjnie była prosta, niektóre z przelotów znalem z wcześniejszych startów w Harcach i z przygotowywania trasy pod RDS sprzed pięciu lat. O sukcesie oprócz mocnej łydy decydowało znalezienie odpowiedniej kolejności zaliczania dwunastu PK. Nasza z PKŻ kolejność optymalna nie była, jedna pomyłka i dolożyliśmy kilometr. Nie zauważyliśmy tez wariantu, na którym mogliśmy zaoszczędzić drugie tysiąc metrów. W sumie wyszło 30 kilometrów. Niespodziewanie był to jeden z krótszych wariantów. Inni robili więcej.

Właśnie: 30 km, a ja gotowy byłem na 20. Nie ukrywam, chciało mi się pić. Uratowała mnie… woda dla Erki. Na trasie było sporo kałuż. Erka piła z nich wodę, a ja ratowałem się podkradaniem psu wody z butelki przeznaczonej specjalnie dla niego. Dało się przeżyć? Dało!

Efekt końcowy: PKŻ pierwsza w swojej kategorii, ja czwarty. Nie najgorzej.

Lubię ten Pruchnik. Ci sami od lat organizatorzy, którzy kiedyś pomagali robić RDS. Bardzo sympatyczni wolontariusze (dobra Hiu, napisz uczciwie: wolontariuszki). Ci sami co zawsze uczestnicy, z którymi lubimy się ścigać, a potem pogadać po imprezie. Nie tylko o bieganiu po krzakach są te rozmowy. Szkoda tylko, że jest nas tak mało…

Jeszcze mały drobiazg, trochę mniej przyjemny. Mam nadzieję, że te słowa trafią do trzech panów z kategorii U-35. W zawodach na orientację jest zasada, że punkty kontrolne zaliczamy osobiście. Nie za pomocą gońca czy posłańca, a OSOBIŚCIE. Tyle mam wam do przekazania.

Beskidzki Dogmaraton

Lubię takie miejsca. Nieoczywiste, odbiegające od stereotypów. Trzyniec, Republika Czeska. Pogranicze. Dla jednych Beskid Śląsko – Morawski, dla inych mityczne Zaolzie. Wikipedia podaje, że co szósty mieszkaniec Trzyńca jest Polakiem.

Znaliśmy to miejsce, byliśmy tu już w zimie. Tak samo jak wtedy naszym celem był Beskydsky Dogmaraton, impreza wchodząca w skład cyklu rozgrywkowego o mistrzostwo Czech. Na krótkim dystansie poszło nam wtedy kiepsko. Teraz celem był dogmaraton (tu rozumiany jako dystans). PKŻ w tym sezonie nieźle sobie radzi w tym cyklu, jest w dziesiątce najlepszych. Nadzieje na dobry wynik były duże.

W czeskich zawodach nie ma kategorii zespołowej, można startowac tylko indywidualnie. Jest za to kategoria specjalna: „bez psa”. Moja ulubiona. Może w niej wystartowac każdy chętny, zaliczając przy okazji trasę górskiego maratonu. Te góry solidne były, 1700 m przewyższenia.

Do bazy w PZKO Guty przyjechaliśmy w piątek wieczorem. Rozwinięcie tego skrótu to „Polski Związek Kulturalno Oświatowy. Często słyszeliśmy blisko siebie język polski. Zarówno wśród organizatorów, jak i uczestników. Polakiem jest też szef imprezy Michael Tomanek, z którym mieliśmy okazję kilka razy porozmawiać.

Noc spędziliśmy w namiocie. Wstaliśmy o szóstej. Prognozy zapowiadały nawet 30 stopni gorąca. Chcieliśmy wystartować jak najwcześniej.

Początek BD zawsze jest ciężki. Na pierwszym kilometrze trzeba zrobić 150 m przewyższenia. Ze zdziwieniem zobaczyliśmy, że minęło nas kilka osób, które po tej stromizmie wbiegały. My spokojnie robiliśmy swoje.

Po pięciu kilometrach małe zamieszanie nawigacyjne. Chwila zawahania, czy idziemy w lewo, w prawo czy w drugie lewo. Za tabliczkami trzeba iść, one nie kłamią, nawet gdy zmiana kierunku jest nieintuicyjna. Tak zrobiliśmy i całe szczeście, bo po chwili ukazała nam się „tajna kontrola”, niezaznaczony na mapie punkt kontrolny. Takie punkty umieszcza się tam, gdzie uczestnicy mogą skrócić trasę. Ominięcie tajnej kontroli może skończyć się dyskwalifikacją.

Kilometry mijają powoli. Tempo nie jest wysokie. Podejść jest dużo, a zbiegi są strome. Mozolnie pokonujemy dystans. Po 30 kilometrach wychodzimy z lasu. Czeka na nas strome podejście w pełnym słońcu. To podejście to chyba kara za wszystkie życiowe grzechy. Asfalt, stromizna i wysoka temperatura. Pot spływa z nas strumieniami. Dwa kilometry męczymy pół godziny.

Dobrze, że do mety już blisko. Liczyliśmy na złamanie siedmiu godzin, wyszło 7.20. PKŻ jest zadowolona z siebie, pobiegła na miarę swoich możliwości. Radość pryska, gdy sprawdzamy wyniki. Zajmuje 11. miejsce. Wydawało nam się, że było dobrze. Po analizie wyników okazuje się, że to prawda, że pobiegła na swoim normalnym poziomie. To rywalki były świetne. Nasze medale z mistrzostw Polski nie mają tu wielkiej wartości. Tu poziom jest naprawdę wysoki.

Mój wynik? Piąte miejsce, załapałem się na dekorację. Jeden drobiazg: wystartowało szesciu panów, jeden nieklasyfikowany, wiec… byłem ostatni. Nie osiagnąłem niczego, czym zapisałbym się w annałach.

Po zawodach impreza. Tu – wypasiona impreza. Dwa koncerty, ten drugi to rockowy cover band Kridla. Ta część imprezy ma za zadanie przyciągnąć mieszkańców Trzyńca. Przy okazji ma też integrować dwie społeczności, polską i czeską.

Piwo i lokalna ziołowa nalewka leją się strumieniami. Pod sceną skaczą nastolatki, z tyłu bawią sie panie starsze od nas. PKŻ też skacze pod sceną. Na żadnej tegorocznej imprezie nie bawiliśmy się tak, jak na Beskidzkim Dogmaratonie.

Michael: to były bardzo dobrze zorganizowane zawody. Z przyjemnością wrócimy na edycję zimową.

Chodelka po raz szósty

Gdyby zapytać mnie, która spośród pięćdziesiątek na orientację jest moją ulubioną, odpowiedziałbym bez wahania: Rajd Źródeł Chodelki. Niektórych może ta odpowiedź zaskoczyć. Chodelka to skromna, familijna impreza. Co roku kilku kumpli spotyka się na wsi gdzieś między Lublinem i Kraśnikiem, by szukać lampionów w lasach i polach kukurydzy. Całość koordynuje Michał Dubil i przyznać mu trzeba, że z roku na rok robi to lepiej. Ale po kolei…

Baza tym razem w miejscowości Białawoda. Chciałem odmienić nazwę tej miejscowosci w celowniku, ale trochę się wykopytrnąłem. Białawodzie? Białowodzie? Białej Wodzie? Czy jest tu polonista?

Biuro po raz kolejny w remizie OSP. Starej, takiej z podłogą z drewnianych desek. Kocham takie podłogi, taka była podłoga w moim domu rodzinnym. Kocham zapach takiej podłogi.

W bazie sami swoi. Co roku ci sami. Skromnie jest, na rogaining 8h zglosilo się 18 osób. Co roku tyle się zgłasza. Malutko, ale dzięki temu każdego zapamiętuje się.

Przed startem analiza mapy. Sporo punktów niedaleko bazy, ale nisko wycenionych. Kusi północna część mapy z tłustymi punktami. Wybieram przebieg przez lasek na wschód, by potem odkręcić na północ i zachód. Co dalej, okaże się w trakcie.

Nawigacja idzie sprawnie. Chodelka to zawody proste nawigacyjnie. Tu liczy się zaplanowanie odpowiedniego wariantu. Mocna łydka też się przydaje, ale to niestety nie u mnie. W pierwszej części rajdu jeszcze trzymam tempo, robię 32 kilometry w cztery godziny, ale później zwalniam. Nie ma mocy, na dodatek dokucza rwa kulszowa. Tempo spada do 10 minut na kilometr. Nędza…

Mało tego, przydarza mi się babol nawigacyjny. Na PK 63 doszedłem do prawidłowego zagajnika, byłem 10 metrów od punktu. Co z tego, skoro nagle uwidziało mi się, że punkt będzie stał po drugiej stronie pola kukurydzy. Pole sforsowalem w poprzek, tylko nie bardzo wiem po co. Efekt: 15 minut straty.

Potem kilka kilometrów zrobionych ze Staszkiem Olbrysiem. Lubię z nim biegać. Lubię jak Staszek opowiada, a opowiadać zawsze ma o czym. Jeżeli będziecie mieli okazje biegać kiedyś ze Staszkiem, naciągajcie go na opowieści o życiu i o sporcie.

Pogadaliśmy, potem każdy pobiegł w swoją stronę. „Pobiegł” to trochę na wyrost powiedziane. „Poczłapał” bardziej by pasowało. Zza chmur wyszło słońce, temperatura poszła w górę i z każdym kilometrem mniej chciało mi się biegać.

A tu nagle zaskoczenie: wszystkie punkty na północy mapy zrobione. Dobiegam do bazy, a do dyspozycji jeszcze 50 minut. Co z tym czasem zrobic? Przecież nie wejdę na metę prawie godzinę przed limitem. Analiza mapy: blisko bazy jest lasek, a w nim do zdobycia 4 PK i 8 PP. Zostawiam w samochodzie wszystkie rzeczy. Uzupełniam płyny, piję do oporu tak, by wystarczyło na godzinę i biegnę do lasku. Będzie mój!

Spokojnie zbieram to, co zaplanowalem. Ten zryw w końcówce cieszy, bardzo cieszy. Wchodzę na metę zadowolony z siebie. Teraz czas na liczenie punktów przeliczeniowych. Moje: równe 100. Łukasz Siejko 111, żadna sensacja, był faworytem. Tomek i Ela Tomkiewiczowie 100, jak ja. Dziwne, przecież są mocniejsi ode mnie. Czas jednak mają lepszy. Jacek Wąsik 98. Marcin Kowalik 96. Staszek przychodzi po limicie. Ktoś jeszcze ma wiecej? Nie? naprawdę?

Mam podium!

To pierwsze pucharowe podium od trzech lat. Ciekawa sprawa, poprzednie też miałem na Chodelce. Lubię ten rajd, a rajd lubi mnie. Nieoficjalnie pełnię tu funkcję legendy. To taki żarcik z relacji sprzed czterech lat, na który kierownik Michał zareagował wręczeniem mi koszulki z określeniem „Legenda Chodelki”. Przyjeżdżam w niej co roku i jestem z niej bardzo dumny. Być legendą – fajna sprawa.

Uczciwie jednak mówiąc nie był to dobry występ. Zrobiłem tylko 54 kilometry, aż 6 mniej niż rok temu. To nie ja byłem taki mocny, tylko rywale słabsi niż zazwyczaj. Z drugiej strony nie sztuka wygrywać, gdy jest się mocnym. Osiągnąć sukces gdy jest się słabszym jest znacznie trudniej. Tym większa radość, że właśnie mi się to udało.

Nwością organizacyjną były w tym roku małe trójwymiarowe lampiony. Dobrze się sprawdziły. Prywatnie uważam, że trójwymiarowe lampiony powinny być pucharowym standardem i żadna impreza rozgrywana na kartkach A4 nie powinna mieć wagi wyższej niz 40 (ewentualnie wyjątek dla Hały). Chodelka inwestując w lampiony trójwymiarowe przeskoczyła do wyższej ligi organizacyjnej.

Zupę ugotowały panie z Koła Gospodyń Wiejskich. Ciasto upiekła żona organizatora. Atmosfera jak co roku była bardziej rodzinna niż sportowa. Muszę powtorzyć to, co napisałem na początku: Rajd Źródeł Chodelki to moja ulubiona impreza.

Fot. Dariusz Czechowicz

Na koniec jeszcze jedno zdjęcie Darka Czechowicza, z zeszłego roku. Jedno z najładniejszych zdjęć zrobionych na rajdach, jakie widziałem.

Srebro wywalczone w upale

Nie jechaliśmy na te zawody dobrze przygotowani. Wysokie temperatury zgasiły naszą chęć do treningu, u Erki wręcz wyzerowały. Wystartowaliśmy z przekonaniem, że jakoś to będzie i że damy radę.

Na sanockich mistrzostwach Polski w dogtrekkingu początkowo chcieliśmy wystartować w longu (polski long = ok. 40 km). Konkurencja została jednak odwołana ze względu na zbyt niską ilość chetnych. Od czterech lat nie udało się w naszym kraju rozegrać longa i nic nie zapowiada, by w przyszłych latach było lepiej. W tej sytuacji przepisaliśmy się na mini, 15 kilometrów.

Pogoda zapowiadała się fatalnie. Prognozy mówiły o trzydziestostopniowym upale. Organizatorzy zmienili nawet godzine startu na wcześniejszą, by ulżyć psom. Dodatkowo starty poszczególnych kategorii zostaly rozdzielone. To kroki w dobrą stronę. Może kiedyś uda się przekonać ich do startu w formie okienka startowego. Na razie niestety start był wspólny.

Na zegarze 9.15, ruszamy. Od pierwszych kroków mam problemy z oddychaniem, zatyka mnie. Tempo nędzne, 5.20 / kilometr, a ja mam ręce i nogi jak z waty. PKŻ z Erką biegną jakies 100 metrów z przodu, a ja walczę by nie stracić z nimi kontaktu wzrokowego. Znam jednak naszego psa. Po przebiegnięciu kilometra potrzebuje kilku postojów, by schłodzić się. Doganiam więc żeńską część teamu i teraz walczymy już o to, by pies nie przegrzał się. Wykorzystujemy każdą kałużę, każdy skrawek błota. Dziwne, ale mam wrażenie, że w pierwszej fazie wyścigu nie robił tego nikt poza nami, a już na pewno nikt w zasięgu naszego wzroku.

200 metrów przed nami lecą dziewczyny z Watahy Stalowa Wola. Nie jesteśmy już jedynymi startującymi z naszego miasta. Wataha prężnie działa. Czasami zdarza nam się z nimi trenować, czasami imprezować. Teraz biegną przed nami: Ola Burdach w damskiej i Karolina Guzek z Gabi Iżewską jako zespół. Zespół? Znaczy, że walczymy z nimi o medale. Czekamy, aż w upale wymiekną, a wtedy je wyprzedzimy.

Podejście pod Orli Kamień. Wymiekną? Nieee… powiekszyły przewagę. Zbieg do Lisznej. Doganiamy je i nic wiecej. Mocne są… Podejście pod grzbiet i niebieski szlak? Znowu nam odskakują. Niedobrze… Na PK 5 mały problem. W upale zlasowała mi sie głowa. Zamiast na PK 6 próbuję nawigować prosto na metę. Dobrze, że PKŻ jest czujna, bo wtopilibyśmy strasznie.

Na ostatnim punkcie kontrolnym w Miedzybrodziu dziewczyny popełniają błąd nawigacyjny. Jest szansa by im odskoczyć, ale… ale wcześniej zaplanowaliśmy, że w tym miejscu trzeba dać Erce pić. Znowu biegniemy razem

Do mety zostały trzy kilometry asfaltowego dobiegu, a tu zaczyna się walka. Szarpiemy mocniej by uciec. Robimy 50 m przewagi i… koniec. Ciemno przed oczami. Teraz dziewczyny szarpią. Wyprzedzają nas, by… stanąć. Dobra, zbieramy się w sobie, teraz atakujemy my. Robimy parę metrów przewagi i brak nam sił. Pot zakleja oczy, a żar leje się z nieba. Dziewczyny jeszcze raz zwiększają tempo, znowu są z przodu. Czy one nigdy nie mają dość? Bo my tak, marzymy by ten bieg już skończył się. Nasz pies też ma już dość.

Kilometr przed metą można pobiec dalej asfaltem, można ścieżką wzdłuż Sanu. Rozdzielamy się, tracimy rywalki z oczu. Kto pierwszy wybiegnie pod bramę skansenu, my czy one? Kątem oka widzimy jak wybiegają z bocznej uliczki 30 m za nami. Jeszcze walczą, ale już nas nie dogonią. Wbiegamy na metę i mamy medal!

Nie, nie wygraliśmy. Zajęliśmy drugie miejsce. Cztery minuty wczesniej na metę wpadli Wojtek Czekański i Michał Kolanko (regulamin pozwala by na trasie rodzinnej budować zespoły złożone z dwóch mężczyzn). Byli faworytami. Przegraliśmy, ale strata nie była duża. Większa była strata do… samego siebie. Dwa lata wcześniej mistrzostwa zostały rozegrane na tej samej trasie i tych samych punktach kontrolnych. Pobiegłem wtedy pół godziny szybciej!

Gorsza sprawa z dziewczynami z Watahy. W tym sezonie wprowadzony został kontrowersyjny przepis mówiący, że zawodnik nie może wejść na metę szybciej niż pies. Można było spodziewać się, że pojawią się sytuacje trudne. Pies dziewczyn nie chciał przejść przez linię mety. Przeniosły go więc i… dostały 10 minut kary czasowej. To jednak nie koniec. Wciąż miały 3. miejsce, ale w regulaminie jest jeszcze jeden zapis: w obrębie podium zawodnicy muszą pokonać trasę na czysto, bez kar. Zostały przesunięte na 4. miejsce. Warto zastanowić się czy w ogóle popelniły wykroczenie, a jeżeli tak, to czy kara jest adekwatna do przewinienia. Według mnie jest absolutnie nieproporcjonalna.

Wataha nie wróciła jednak z pustymi rękami. Brązowy medal zdobyła Ola Burdach.

My mamy srebro. Nie dokonaliśmy może rzeczy niezwykłych, ale daliśmy sobie radę. Drugi rok z rzędu wracamy z medalami i sprawia nam to dużo radości.

Wakacje Totalnej Porażki cz. 2

11.08. piątek wieczór: namierzam uszkodzenie paska do alternatora.

12.08 sobota: 13.00 mechanik wymienia pasek, ale namierza kolejną usterkę. Na naprawę nie ma już czasu.

14.30 znajduję kolejnego mechanika. Ten stwierdza, że wszystko jest w porządku.

13.08 niedziela: wyjazd w strone Świnoujścia. Po 400 kilometrach okazuje się, że rację miał mechanik który zdiagnozował awarię.

Nocleg: Plewiska pod Poznaniem, u Izy, koleżanki z liceum.

14.08 poniedziałek: nieudane próby znalezienia mechanika. Rezygnacja. Nastroje katastrofalno – depresyjne. Zmiana planów (albo raczej tworzenie ich na nowo).

Zwiedzanie Kórnika i Rogalina ( w Rogalinie do parku z psami wstęp wzbroniony).

Zwiedzanie Poznania pod przewodnictwem Izy, która daje nam dach nad głową i ratuje morale.

15.08. wtorek: wycieczka rowerowa po trzech podpoznańskich jeziorach: Rusałce, Strzeszyńskim i Kierskim.

16.08. środa: Puszcza Zielonka i Dziewicza Góra. Szlak drewnianych kościołów wokół puszczy: Kicin, Wierzenica i Uzarzewo.

Ostrów Lednicki: ekspozycja archeologiczna i Wielkopolski Park Etnograficzny.

Nocleg: motel w Gnieźnie.

17.08 czwartek: Gniezno. Wraca do nas zła karma. Rano próbujemy treningu. Nadciąga burza. Erka boi się burzy i hałasu. Dostaje ataku paniki. Przez dwie godziny wyciągamy ją spod łóżka.

Drzewi Gnieźnieńskie: gdy przychodzi moja tura zwiedzania przewodniczka robi sobie wolne.

Katedra w Gnieźnie: PKŻ zostaje wyproszona, bo będzie msza.

(instytucja mająca dwa tysiące lat nie wpadła jeszcze na to, by wywiesić tabliczkę z godzinami dla turystów i dla wiernych. Kilka dni wcześniej to samo spotkało PKŻ i Izę na Ostrowiu Tumskim w Poznaniu).

Pyzdry: sympatyczne miasteczko z pięknym starym kościolem i kilkoma muralami.

Gołuchów – zamek. Nie zwiedziliśmy, bo w wakacje zwiedzanie tylko do szesnastej.

Nocleg: kemping w Gołuchowie.

18.08. piątek: Kalisz, skansen archeologiczny na Zawodziu. Słaby merytorycznie i zaniedbany.

Zmiana województwa na dolnośląskie: Dolina Baryczy. Grobla na stawach Milickich od strony Stawna. Miejsce piękne, ale coś co chwilę strzela. Erka dostaje ataku paniki.

Żmigród – ruiny pałacu.

Nocleg: pole namiotowe w Nowym Zamku.

19.08. sobota: stawy Milickie, grobla od strony Nowego Zamku. Coś co chwilę strzela. Erka boi się hałasu i dostaje ataku paniki. Mamy dość. Mamy kurwa dość wypoczynku, gdzie nasz pies jest co chwilę narażony na hałas, który go przeraża. Miał być wypoczynek, a Erka co chwilę trzęsie się ze strachu. Wracamy do domu!

Po drodze zwiedzamy jeszcze Milicz i ruiny pałacu w Goszczu.

Wieczorem jesteśmy w domu.


To nie były całkiem nieudane wakacje. Trafiliśmy w kilka fajnych miejsc, dużo zobaczyliśmy. Niestety, początek był katastrofalny. Reszty dopełnił koniec, gdzie problemy z psem zepsuły wszystko. Wróciliśmy do domu zupełnie rozbici psychicznie. Stąd określenie „Wakacje Totalnej Porażki”.


Poszukaliśmy przyczyn hałasu nad Stawami Milickimi. Okazało się, że gospodarstwa rybne by odstraszać ptactwo wodne (kormorany!) od stawów montują nad nimi armatki hukowe. To armatki nap…dalają od rana do wieczora. Niektórzy tego nie zauważają, inni doznają koszmaru. Dolina Baryczy reklamując się potrafi jednocześnie chwalić się zarówno hodowlą ryb, jak i wodnym ptactwem i rezerwatami. Trochę to schizofreniczne, bo między rybakami i ptactwem trwa wojna. Jej odpryskiem było znerwicowanie naszego psa. Nie powinniśmy byli trafić w to miejsce,niestety nikt nas nie poinformował o ciemnej stronie tego regionu.


A co z paskiem do alternatora?

Skurczybyk wytrzymał całą podróż. 1500 kilometrów czyli nie w kij dmuchał. Codziennie sprawdzałem jego stan po kilka razy. Za każdym razem werdykt brzmiał: „Jedziemy dalej”. No i dojechaliśmy aż do domu!