Śnieżne czeskie Beskidy

Jechać czy nie? Wahaliśmy się do końca. Prognozy pogody zapowiadały śnieżny armageddon. W pamięć wbił się mi tytuł artukułu „Śnieg zasypie Polskę”. Mieliśmy jechać w góry, a tam śniegu jest zawsze najwięcej. Naszym zadaniem było bezpiecznie dojechać i wrócić, 720 kilometrów w obie strony, a w międzyczasie wystartować w Beskydskym Winter Dog Race. Mieliśmy wątpliwości czy Erka da radę zrobić na śniegu trasę o parametrach 39 km/ + 1500 m.

Dojazd poszedł gładko. Nocleg w Czeskim Cieszynie. W bazie zameldowalismy się o 8.20. Byliśmy ostatnimi, którzy zmieścili się na parkingu. Szybko załatwiliśmy formalności startowe i już dziesięć minut później byliśmy na trasie. Kategorii „bez psa” tym razem nie było. Biegłem nieoficjalnie, poza klasyfikacją. Co innego dziewczyny. Te ścigały się o punkty w mistrzostwach Czech. Stawką było utrzymanie się w pierwszej dziesiątce klasyfikacji generalnej.

Przed startem okazało się, że PKŻ zapomniała o nieprzemakalnej kurtce. Oddalem jej swoją (poszukajcie zdjęć, wyglądała bosko w za długich rękawach). Sam pobiegłem w zwykłej, zgoła nie biegowej. Takie moje selawi.

Na trasie mieliśmy wydeptaną w śniegu wygodną rynienkę. Ewa z Erką tradycyjnie pobiegły przodem. Po kilometrze, najdalej dwóch zawsze je doganiam. Tym razem było inaczej. PKŻ czuła się zaskakująco dobrze na śniegu. Poszła do przodu jak rącza łania i tyle ją widzialem. Dogoniłem ją dopiero po ośmiu kilometrach. Nie, nie dogoniłem. Poczekała na mnie.

Jeden problem mnie męczył. Biegnąc przy padającym śniegu moje ukochane superokulary szybko straciły funkcjonalność. Z jednej strony zaparowaly, z drugiej lepiły się od śniegu. W tych warunkach nie dały rady. Biegłem więc bez nich i w zasadzie mogłem wyrzucić mapę. Przestałem widzieć wydruk. Dobrze, że oznakowanie trasy było bardzo dobre. Inaczej zginąłbym jak babka w Czechach.

Po piętnastym kilometrze zaczęła mnie uwierać rwa kulszowa, bardziej niż zazwyczaj. Zamiast biegać kuśtykałem. Czułem, że zwalniam dziewczyny, zaproponowalem wiec PKŻ, żeby biegła sama. Tak też zrobiła. Odskoczyła mi na zbiegu jak mały samochodzik. Chyba jednak trochę przesadziła z tym tempem, ją też w w końcu złapał kryzys. Jak szybko uciekła, tak samo szybko dała się dogonić parę kilometrów dalej.

23 kilometr, czas na podjęcie decyzji: schodzimy z trasy czy biegniemy dalej. Ja mam dość, ale PKŻ kilometrów nigdy za dużo. Pies trzyma się dzielnie, lecimy! Trasa składała się z dwóch kółek, mniejszego i większego, ale na obu trzeba było przejść przez Jaworowy Wierch, 1032 m npm. Prognoza zapowiadała na tę właśnie porę wzmożone opady śniegu. Tak też się stało, zaczeło mocniej sypać. Temperatura spadła ( -5, odczuwalna -10), a biały puch zaczął zasypywać wydeptaną rynienkę. Wiatr wiał wprost w mordopyski. Wcale nie było miło, wręcz przeciwnie. Najgorsze było przed nami. Przy schronisku za Jaworowym mieliśmy iść zielonym szlakiem. We mgle nie mogliśmy go namierzyć. Coś było nie tak z oznakowaniem, bo w pewnej chwili, stojąc przy drzewie ze znaczkiem staliśmy na scieżce, którą przeszły może ze dwie osoby. Kilkaset metrów prawie torowaliśmy drogę w śniegu. Znaczków nie było. Nie mogliśmy przeanalizować mapy, Erka musiała być cały czas w ruchu, by nie wychłodzić się. Poczuliśmy wielką ulgę, gdy doszliśmy do lepszej drogi, a jeszcze wiekszą gdy ta doprowadziła nas na punkt kontrolny.

Ostatnie osiem kilometrów to głównie zbiegi, już bez sensacji. Im niżej, tym cieplej. Z czasem 6 godzin 27 minut zameldowaliśmy się w bazie. Rezultat to 11. miejsce PKŻ. Sukces czy porażka? Bieg na miarę możliwości.

Na mecie posiedzieliśmy jeszcze godzinę w barze. Nie, tym razem nic nie spożywaliśmy. W barze ciepło było, a my musieliśmy odtajać. Na drogę do domu dostaliśmy jeszcze od organizatora wiązkę bananów z punktu odżywczego. Fajnie było i miło, na Beskydskym zawsze jest fajnie, to doskonale zorganizowana impreza. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, byliśmy tu już trzeci raz.

Punkty za Beskydsky pozwoliły obronić Ewie 9. miejsce w mistrzostwach Czech. Tu już nie ma żadnych watpliwości: to sukces, większy niż nasze medale w mistrzostwach Polski. Okupiony dużym wysiłkiem fizycznym i logistycznym. PKŻ ukończyła pięć górskich dogmaratonów w jednym sezonie, tyle samo razy musieliśmy urwać się z pracy by dojechać na miejsce zawodów. Odwaliliśmy kawał dobrej i nikomu nie potrzebnej roboty.

W nocy spełniła się prognoza o pogodowym armageddonie. Swój samochód poznaliśmy po postawionych na sztorc wycieraczkach. Całe szczęście, że tego dnia nie musieliśmy ścigać się. Śniegu spadło tyle, że nawet mając traktor z pługiem nie wiadomo czy organizator dałby radę przygotować parking. Na ekspresówce do Bielska ani razu nie przekroczyliśmy 70 km / godzinę.

Wahaliśmy się czy w tej imprezie startować. Przyjechaliśmy i na zakończenie sezonu zaliczyliśmy najtrudniejsze zawody w tym roku. Łatwo nie było, ale kolejny raz daliśmy radę!

Dodaj komentarz