Gdzie są lwy?

Dawno nic nie pisałem. Powód był banalny: nie było o czym. Zimą zapadłem w długi sen. Przyczyną był kiepski stan zdrowia. Podupadło do tego stopnia, że wybrałem się nawet do lekarza. Bardzo tego nie lubię, wizyty u lekarza mogą być przecież przyczyną wielu groźnych chorób. Tak było i tym razem: poszedłem z rwą kulszową, a jak wychodziłem, to oprócz rwy miałem jeszcze uszkodzone więzadło krzyżowe. W efekcie musiałem drastycznie zmniejszyć objętość treningu i jego jakość. Forma sportowa spadła równie drastycznie. Nie ma się jednak co mazgaić, boli już pięć lat, skoro się jeszcze nie rozpadło, to może następne pięć też wytrzyma.

Pierwszy grubszy start w nowym roku to czeski dogmaraton „Zde jsou lvi?” (Gdzie są lwy?). PKŻ chciałaby w tym roku mocno powalczyć w mistrzostwach Czech. Sporo sie tam pozmieniało. W zeszłym roku południowi sąsiedzi mieli jeden poważny cykl rozgrywkowy. W tym roku mają już dwa: o mistrzostwo Czech oraz czesko – słowackie mistrzostwa międzynarodowe. Najważniejsza dla PKŻ zmiana to pojawienie sie kategorii wiekowych, do 35 lat i ponad. By liczyć się w stawce trzeba wystartować w co najmniej sześciu z jedenastu imprez. Wyzwanie logistyczne zapowiada się spore. Już pierwszy start to dla nas 900 kilometrów w samochodzie.

Wielka Sobota, mała miejscowość Uvalno w kraju śląsko – morawskim, tuż przy granicy z Polską, na wysokości mniej więcej Głubczyc. Kategorii zespołowej w Czechach nie ma, tym razem nie było też kategorii „bez psa”. Biegnę więc nieoficjalnie. Nie wolno mi pomagać PKŻ w jakikolwiek sposob, wszystko musi robić sama. Na początek zadanie specjalne wykonywane bez czworonoga: każdy zawodnik musi przejść przez labirynt luster. PKŻ robi to sprawnie i po kilku minutach może ruszać na trasę.

(robiłem to zadanie później, po imprezie. Dwa razy wchodzilem do środka i zamiast do wyjścia dwa razy trafiłem z powrotem na start. Potem spróbowałem od drugiej strony ale… wtedy nie odnalazłem wejścia. Łatwo nie było…)

Trasa zaskakująco trudna nawigacyjnie. Niewiele było wyznakowanych szlaków, sporo było przelotów na przełaj. Itiner który dostała PKŻ miał… 8 stron. Oprócz tego była mapa z zaznaczonymi punktami, a dla zaawansowanych technologicznie track GPS. Track miał jednak pewną wadę: różnił się trochę od mapy i nie miał zaznaczonych punktów kontrolnych. Niby łatwo, ale trzeba było pilnować i mapy i telefonu.

Przelot na PK1 był chyba najtrudniejszy. Chaszcze, jeżyny i jeszcze raz chaszcze. Każdy uczestnik świeży , nie zmęczony, a tu tempo ok. 9 minut na kilometr. Szybciej się nie dało. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy.Najgorszy był PK6. Najpierw track rozjechał się z mapą. Potem PKŻ wynawigowała nas na szczyt kopca, ale po sprawdzeniu mapy okazało sie, że punkt jest za kopcem, na granicy lasu. Potem konsternacja, bo tam też punktu nie było. Okazało się, że został zniszczony przez wandali. Żeby to stwierdzić na sto procent trzeba było jednak trochę pochodzić w tę i z powrotem.

A potem… Polska. Po dwudziestym kilometrze przekroczyliśmy granicę i wróciliśmy do kraju ojczystego. Ten odcinek był mocno męczący: najpierw kilka kilometrów asfaltem, a potem całe kilometry otwartej przestrzeni przez pola. Właśnie: przez pola. Akurat tego dnia temperatura skoczyła do + 23 stopni. Pierwszy dzień lata. Niebo bezchmurne, piękny słoneczny dzień. No i bach! Całe to ciepło, całe to słońce zwaliło nam się na głowę. Trasa prosta; aż się prosilo, by pocisnąć, a my z wywalonymi z pragnienia jęzorami człapaliśmy krok za krokiem. Wielka Sobota, ludzie idą do kościoła jajka święcić, a my człap, człap, człap… Bo biegać nie mieliśmy już siły.

No to doczłapaliśmy w końcu do mety. 43 km / + 600 metrów machnęliśmy w 6.30. Pół godziny wolniej niż zakładał plan. Wydawało nam się, że to słabo, strasznie słabo. Ale jak sprawdziliśmy tracka to okazało się, że zrobiliśmy piąty kolejny dogmaraton w tym samym tempie, z dokładnością do 5 sekund na kilometr. Zaskakujące. Niby jesteśmy słabi, a chodzimy jak traktory. Czy w dobrej formie czy złej, na koniec tempo wychodzi prawie identyczne.

Sobota wieczór, impreza. Szefowa zawodów informuje, że na terenie Rychty (zaraz wytłumaczę, co to jest) zostało ukryte osiem butelek alkoholu i garnek z czekoladą. No to uczestnicy ruszyli w teren, żeby znaleźć atrakcyjne fanty. Bardzo nam się podoba taki sposób na uatrakcyjnienie wieczoru.

Został jeszcze nocleg. Przed startem spaliśmy w pensjonacie w pobliskim Krnovie. Dla uczestników przygotowane było jednak pole namiotowe oraz spanie na Rychcie. Rychta to zespół prawie trzystuletnich budynków mieszczących gminne muzeum. Lokalna ekspozycja, labirynt luster, kościotrupy i gabinet grozy w piwnicach, całość bardzo przyjemna do zwiedzania. Nie byliśmy przekonani do namiotu, więc wybraliśmy glebę w muzeum. Jakoś nie przyszło nam do glowy, by zastanowić się, dlaczego stali bywalcy wolą jednak pole namiotowe. Pięknie było w tym muzeum, ale strasznie zimno! Stare trzystuletnie mury nie złapały ani odrobiny ciepła. Wytelepało nas konkretnie. Na zewnątrz temperatura była jednak wyższa i to nawet bez namiotu.

Wielka Niedziela rano, ogłoszenie wyników. PKŻ trzecia! Alleluja! Właśnie na takie rozpoczęcie sezonu liczyliśmy. To może być dobry rok!

1 myśl w temacie “Gdzie są lwy?”

Dodaj komentarz