A niech to Motyla Noga!

Na rajd do Pruchnika nie dojechał. Przegrał w starciu z przełącznikiem świateł w samochodzie.

Męczył się strasznie przez cały tydzień. Bardzo chciał zmierzyć się z najtrudniejszą w historii trasą Rajdu Dolnego Sanu. W końcu zadzwonił do mnie z pytaniem: „Masz jeszcze mapę setki?”

Akurat jedna mapa mi jeszcze została. Zostały też punkty kontrolne, bo i ja miałem problem z samochodem i nie zebrałem ich na czas. Odprawę zrobiliśmy w niedzielę o osiemnastej w Stalowej Woli, a o dwudziestej trzeciej w Pruchniku Paweł Szpak samotnie ruszył na trasę setki.

W nocy szło mu całkiem nieźle. Dzięki delikatnie minusowej temperaturze podłoże było twarde, więc kilometry uciekały szybko. Sytuacja zmieniła się diametralnie w dzień. Nawigacja po południowej stronie Sanu (właściwie wschodniej, ale na mapie wyglądało to na południową) była bardzo trudna. Drogi na mapie zupełnie nie pokrywały się z tymi w terenie. Na dodatek ziemia rozmarzła, więc ścieżki zamieniły się w paskudną mokrą breję.

Od poniedziałkowego popołudnia posuwałem się samochodem tropem Pawła. Zbierałem lampiony z punktów kontrolnych i wirtualnie asekurowałem go. Szacowałem, że ma szansę na zrobienie całości trasy w około 26- 27 godzin. Niestety tuż przed dwudziestą pierwszą dostałem informację: „Wysiadł mi achilles. Jestem w Dubiecku”.

W momencie rezygnacji Paweł miał w nogach 91 kilometrów i + 2200 metrów przewyższenia. Do mety brakowało mu jeszcze 20 kilometrów w poziomie i 800 m w pionie.

Nie wiem, za co on tak lubi tego eR-De-eSa. Wiem, że tym, co zrobił, bardzo mi zaimponował.

P1010976

 Paweł na I Rajdzie Dolnego Sanu, Stalowa Wola 2008

Relacja live na blogu Motylej Nogi

Być jak Steven Bradbury

Jaki mam plan na tegoroczny sezon? Wygrać klasyfikację generalną PMnO!

Niemożliwe, nieprawdaż?

W pięciu pierwszych imprezach ani razu nie bylem na podium, a lepszych ode mnie, patrząc na wyniki jest ze dwa tuziny. A jednak mam nadzieję.

Pierwszym, co dało mi szansę była zmiana regulaminu. W bieżącym sezonie większe szanse mieć będą zawodnicy startujący dużo. Siedem startów to teoria. Przy obecnym regulaminie uwzględniającym połówki nawet dwanaście imprez to może być mało. A tak się składa, że w tym sezonie mogę startować często. Inni niekoniecznie.

Drugą zmianą w regulaminie jest rozmieszczenie wysoko premiowanych imprez. Do tej pory premiowało ono zawodników z północnego zachodu Polski. W tym sezonie po raz pierwszy od kilku lat szanse będą mniej więcej równe.

Skoro regulamin jest po mojej stronie –  przeanalizujmy konkretnie, po nazwiskach, szanse poszczególnych uczestników. Pierwsza jest grupa mocarzy, którzy startują raz, dwa razy do roku. Klasyczny przykład to Mariusz Plesiński, etatowy zwycięzca Śnieżnych Konwalii. Ale także inni: Bartek Karabin, Paweł Moszkowicz, Irek Waluga i jeszcze paru. Ci są zupełnie niegroźni. Odbierają punkty innym, ale nie liczą się w generalce.

Co dalej? Michał Jędroszkowiak. Najmocniejszy z wszystkich. Walczy na dwóch frontach, na 50 i na 100. Może na którymś z nich nie wyrobi się i nie da rady wystartować siedem razy? Potem Marcin Sontowski. Na razie wygrywa wszystko. Ale… może złapie jakąś kontuzję? Albo uzna, że jest tak mocny, że przestawi się na imprezy liniowe? Dalej Marcin Hippner. Na razie wydaje się, że w tym sezonie postawi na TP 100. Z regularnie startujących mocarzy trzeba jeszcze wymienić Pawła Jankowiaka. Jego problemem jest nieregularność. Co z tego, że czasem dołoży 20 minut Jędroszkowiakowi, skoro na następnych zawodach skończy bez jednego PK albo da się głupio zdyskwalifikować.

Dalej jest grupa mocnych średniaków. Piotrowie Kwitowski i Gębarowski, Bernard Waszczyk, Stanisław Kaczmarek. Wszyscy mocniejsi ode mnie. Ale i wszyscy do ugryzienia. Wszystkich czasem łapią kontuzje. Mają też żony, dzieci, pracę zawodową. Każda żona to jeden start mniej. Każde dziecko to też jeden start mniej. Każda kochanka to trzy starty mniej. Dadzą radę uzbierać po siedem równych startów (nie licząc połówek)?

Piotra Szpakowskiego wykończy geografia. Mieszkając w Tomaszowie Lubelskim właściwie nie ma szans na równą rywalizację. Wszędzie ma daleko.

Reasumując: wszyscy są na koniec sezonu do pokonania. Tak powinien odpowiedzieć optymista.

Pesymista powie: każdy z nich jest lepszy. Można ograć jednego, może dwóch, ale na pokonanie wszystkich nie ma szans. Takie cuda w sporcie nie zdarzają się. NIE MA SZANS!

Nie ma szans? A słyszeliście kiedyś o Stevenie Bradbury?

Steven to łyżwiarz. Uprawiał short track. Był solidnym średniakiem, żadną wielką gwiazdą. Owszem, zdobył trzy medale mistrzostw świata i jeden olimpijski, ale wszystkie w sztafecie. Do sukcesów indywidualnych nie miał szczęścia. Zawsze inni byli lepsi.

Na dodatek był łyżwiarzem pechowym. W karierze przytrafiły mu się dwie bardzo poważne kontuzje. Kiedyś podczas jednego z wyścigów przy upadku łyżwa rywala przecięła mu tętnicę udową (przy tętnie około 200!) oraz rozcięła mięsień czworogłowy. Cudem uratowała go natychmiastowa pomoc. Stracił około czterech litrów krwi. Przy szyciu założono mu 111 szwów.

Kilka lat później znów miał groźny upadek. Tym razem złamał dwa kręgi w kręgosłupie szyjnym. Lekarze poskręcali go śrubami i zabronili dalszego uprawiania sportu. Ale Steven był uparty. Przeszedł skomplikowaną operację i wrócił do treningów.

Zmienił mu się jednak charakter. Zatracił odwagę, zaczął jeździć asekuracyjnie. Bał się kolejnego wypadku. Mimo to zakwalifikował się do australijskiej ekipy na igrzyska w 2002 roku.

Po losowaniu nikt nie dawał mu większych szans. W ćwierćfinale, z którego awansować miało dwóch zawodników, miał za rywali dwóch mistrzów świata. Do mety dojechał jako trzeci i wydawało się, że odpadł. Wtedy zdarzył się cud: jeden z rywali został zdyskwalifikowany za przeszkadzanie innym. Bradbury został przesunięty na drugie miejsce i awansował dalej.

W półfinale długo jechał na ostatnim miejscu. A potem cud zdarzył się po raz drugi: trzej rywale przed nim przewrócili się. W zupełnie niespodziewany sposób Steven awansował do olimpijskiego finału.

To, co zdarzyło się w finale przekracza granice wyobraźni. Nie potrafię tego opisać, to jedna z najbardziej niezwykłych historii olimpijskich, jakie miały miejsce od początku ich rozgrywania. Obejrzyjcie koniecznie film z tego wyścigu. Nie trwa długo, a warto. Steven Bradbury to ten w turkusowym kostiumie.

Salt Lake City 2002, short track, 1000 m finał

—–

Czy po obejrzeniu filmu znajdzie się jeszcze odważny, który powie, że nie mam szans? Przed  nami jeszcze ponad pół sezonu i wszystko może się zdarzyć. A ja z przyjemnością zostanę Stevenem Bradbury pieszych maratonów na orientację.

 

 

Król

2007 – 2. PP 100

2008 – 3. PP 100, 2 zwycięstwa

2009 – 2. PP 100, 4 zwycięstwa

2010 – 2. PP 100, 3 zwycięstwa

2011 – 1. PP 100, 7 zwycięstw, 2. MP 100,  TP 50 2 wygrane, 2. MP 50

2012 – 3. PP 100, 4 zwycięstwa, 1. MP 100,  TP 50 3 wygrane

2013 – 1. PP 100, 5 zwycięstw, 1. MP 100

2014 – TP 100 – 1 zwycięstwo, 1. MP 100, TP 50 – 2 wygrane, 1. MP 50

2015 – 2. MP 100,  1. PP 50, 7 wygranych, 1. MP 50

2016 – 1. PP 100, 3 zwycięstwa, 1. MP 100,  1. PP 50, 5 wygranych, 1. MP 50

5 zwycięstw w klasyfikacji generalnej Pucharu Polski (jedenaście razy na podium) – 3 x 100, 2 x 50

48 wygranych imprez – 29 x 100, 19 x 50

7 x Mistrz Polski (dziesięciokrotny medalista) – 4 x 100, 3 x 50

Król jest jeden: Michał Jędroszkowiak

Klasa Sonny Billa

Sonny Bill Wiliams to nowozelandzki rugbista. Trochę także bokser, stoczył na ringu sześć zwycięskich walk. Lepiej jednak idzie mu na boisku. Cztery lata temu  ze swoją drużyną narodową zdobył Puchar Świata – najważniejsze trofeum w rugby.

Sonny-Bill-Williams-1200

Fot. 3news.co.nz

W ostatnią sobotę rozegrany został finał kolejnej edycji Pucharu. Po pasjonującym meczu Nowa Zelandia z Sonny Billem w składzie pokonała Australię i drugi raz z rzędu zdobyła mistrzowski tytuł. Gdy zwycięzcy celebrowali swój sukces zdarzyło się coś niespodziewanego. Nie będę tego opisywał, lepiej obejrzeć film.

https://www.youtube.com/watch?v=0vgM1rlfxnM

W kilka sekund Sonny Bill Wiliams stał się sportowcem, którego kibice będą kochać już zawsze. Sonny Bill – jesteś wielki!

To są moi koledzy

Jest taki piłkarz Sebastian Mila. Nie wybitny, ale dobry. Strzelił kiedyś gola mistrzom świata Niemcom. Jest też drugi piłkarz Robert Lewandowski. Megagwiazda. Może nawet najlepszy piłkarz na świecie. Niedawno w jednym meczu strzelił pięć goli w dziesięć minut. Media prześcigały się w pochwałach, ale jego wyczyn najfajniej skomentował na Twitterze Mila. Napisał z dumą „Robert Lewandowski to jest mój kolega”.

—–

Tydzień temu odbyła się najtrudniejsza polska impreza ultra: Beskidy Ultra Trail. Dwustusześćdziesięciokilometrową trasę pokonało tylko dwóch zawodników: Bartłomiej Karabin i Tadeusz Podraza. Zarówno kibicowanie jak i wyniki końcowe sprawiły mi mnóstwo radości. Powód jest prosty – tak jak Mila mogę z dumą obwieścić: Bartek i Tadek to są moi koledzy. Z Bartkiem robiliśmy w tym roku Koronę Gór Polski. Z Tadkiem często jeździmy razem na zawody, razem też pojechaliśmy na wakacje. Sam jestem za słaby na BUT-a, ale sukcesy ludzi których znam osobiście, a na dodatek mam z nimi mnóstwo dobrych wspomnień cieszą. Może nie tak jak własne, ale cieszą.

—–

Rok temu jedynym zawodnikiem który ukończył BUT-a był Węgier Balint Orsi. Ciekawa sprawa, bo to też jest mój kolega. Poznaliśmy się na Rakoczi Teljesitmenytura, a potem Balint zapraszał mnie na organizowane przez siebie imprezy. Sprawa robi się jeszcze ciekawsza, gdy głębiej poszperamy w historii. O ile dobrze pamiętam to dwa lata temu na podium BUT-a byli Maciej Więcek, Konrad Ciuraszkiewicz i Michał Kiełbasiński. Też koledzy. Z Maćkiem startowaliśmy razem w Adventure Trophy 2010 i Rajdzie Zimowym 360` 2011. Z Michałem w Ferrino Extrem Marafon 2009. Konrad – AREC 2013. Sami koledzy. Fajnie jest mieć takich. Jakimś dziwnym trafem podium beskidzkiej imprezy przyciąga ludzi z którymi miałem przyjemność startować.

—–

Na koniec mała sugestia: czy wiecie już z kim musicie zakolegować się aby stanąć na podium najtrudniejszego polskiego ultra?

Mistrz Bartłomiej

Uwielbiam takie newsy. Po pierwsze dlatego, że tak dramatycznego finału mistrzostw kraju jeszcze nie było. Po drugie dlatego, że zwycięzca to fajny gość. Po trzecie dlatego, że miesiąc temu miałem przyjemność brać z nim udział w przedsięwzięciu o którym pisałem już kilkakrotnie.

Podaję wiec za facebookową stroną Izerskiej Wielkiej Wyrypy, Mistrzostw Polski na 100 km w pieszych maratonach na orientację:

„Co za finał. Co za emocje. O 9:20 na mecie pojawił się Michał Jędroszkowiak. Przez przypadek nie podbił punktu na którym pobierał mapę do BnO. Zawrócił więc w kierunku Zajęcznika by naprawić błąd. Pojawił się na mecie po 22 minutach z kompletem punktów. W międzyczasie, a dokładnie o 9:35 finishował Bartłomiej Karabin i to on jest nowym Mistrzem Polski na dystansie 100km. Bartłomiej pokonał dystans ponad 98 km, w pionie zaliczając 3000m w czasie 14 godzin i 35 minut. Gratulujemy.”

2

Odszedł Janek

Jeszcze trzy tygodnie temu na Ełckiej Zmarzlinie piliśmy razem piwo. Wymyślił wtedy wyjazd na bieg górski do Rumunii. Bardzo zapalił się do tego pomysłu.

Jan Gracjasz – multimedalista wszelkiego rodzaju zawodów na orientację, zarówno krajowych, jak i  i międzynarodowych. Mistrz Europy w rogainingu

Nie pojedziemy już do tej Rumunii. Będzie nam brakować widoku jego kolorowej kurtki.

Żegnaj Janku

Janek

Spotkanie

Gezno 2014, Hańczowa, Beskid Niski

W bazie na korytarzu zagaduje mnie jakiś koleś:

– Hubert ? Pamiętasz Tatry ?

Przelatuję sobie w pamięci wyjazdy w najwyższe polskie góry, próbuję dopasować twarz rozmówcy, ale ni chu chu nie pamiętam.

– A pamiętasz jak chodziłeś po górach po ciemku?

– …

… ale coś zaczyna mi świtać…

——

Wakacje 1988. Kompletny leszcz o imieniu Hubert pierwszy raz w życiu jedzie w Tatry. Nic o nich nie wie, poza tym, że są duże. Ale naczytał się w gazetach o niejakim Kukuczce i chce robić tak jak on. Czyli zdobywać Himalaje, a zanim tam dotrze – najpierw trzeba zdobyć Tatry.

Pierwszy problem pojawia się już pierwszego dnia: w okolicy Waksmundzkiej Równi zaczyna padać deszcz. Na szczęście na polanie stoją stare zrujnowane szałasy. Chroni się przed deszczem w jednym z nich. Szałas okazuje się zamieszkały. Zaanektowali go trzej młodzi wrocławianie: Rafał, Krzysiek i Marek.

Oni też chcieli łyknąć Tatry, a potem ruszyć w wielki świat i stać się himalajskimi zdobywcami.  Szybko znaleźliśmy wspólny język. Zdobywanie rozpoczęliśmy jeszcze tego samego dnia. Na pierwszy ogień poszła grań Koszystych. Trochę brakło nam czasu i musieliśmy wracać po ciemku. Latarek nie mieliśmy, a o czołówkach wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że istnieją. W kolejne dni narzuciliśmy mocne tempo: żywcowanie na Gęsiej Szyji, Kościelec, Orla Perć. Przede wszystkim zaś Mnich. Zdobyliśmy go bez choćby kawałka sznurka do asekuracji. Byliśmy przecież Zdobywcami. Czasami nie udawało się nam wrócić na noc do szałasu. Wtedy spaliśmy pod gołym niebem.

skanuj0001

——

Wakacje skończyły się, każdy poszedł swoją drogą. Kontakty pourywały się.

Żaden z nas nie wszedł na wymarzone osiem tysięcy metrów.

——

– A pamiętasz jak chodziłeś po górach po ciemku ?

– … Rafał ?!

——

skanuj0002

 

Rafał Fałowski – zawodnik z pierwszej dziesiątki Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację.

Pierwsze zdjęcie – wierzchołek Mnicha. Na drugim od lewej Hiu, Marek i Rafał. Oba z 1988 roku

 

Brązowa Aśka

W dzisiejszym wpisie będę grzał się w cieple cudzego sukcesu.

Nie miałem okazji poznać jej osobiście. A może miałem, ale byłem zbyt nieśmiały. Bo to dziewczyna tak ładna, że strach podejść. Ale miałem okazję pościgać się z nią, choć na nieco nietypowym gruncie.

Pięć lat temu po zajęciu drugiego miejsca w ukraińskim Ferrino Extreme Marafonie brałem udział w konkursie na najlepszego sportowca Stalowej Woli. W głosowaniu internetowym byłem blisko podium. O trzecie miejsce walczyłem z siedemnastoletnią biegaczką która właśnie osiągnęła pierwsze juniorskie sukcesy. Strasznie mnie wkurzało, że ciągle była o kilka głosów przede mną. Internetowy plebiscyt nie został rozstrzygnięty. Ktoś włamał się na serwer czasopisma organizującego zabawę i wyniki zostały anulowane. Był też drugi plebiscyt; można było głosować na kuponach z gazety. Tam Aśka weszła na podium, a ja byłem jedenasty.

Pochodzi z Kępia Zaleszańskiego. Z czym kojarzy mi się ta miejscowość ? Z najgorzej w historii RDS postawionym punktem kontrolnym (250 metrów za daleko). Albo z ogniskiem które paliliśmy pod Kępiem zaraz po maturze.

Kilka lat trenowała pod okiem Stanisława Anioła. Jego zawodnicy co roku przywożą jakieś medale z mistrzostw Polski. Też kiedyś chciałem u niego trenować. Niestety, nie zobaczył we mnie materiału na mistrza.

Obecnie pani Joanna startuje w barwach AZS AWF Warszawa. Jest też trzecią biegaczką Europy w biegu na 800 metrów. Choć wyjechała – dla mieszkańców Stalowej Woli i Kępia Zaleszańskiego wciąż jest zawodniczką stąd. Naszą Aśką. Choć zdobyła „tylko” brązowy medal – w moim kibicowskim życiu niewiele było medali które smakowały tak bardzo, jak ten.

Mam też nadzieję, że Aśka zdobędzie jeszcze jeden: za dwa lata w Rio de Janeiro. Będę trzymał kciuki.

aj

Zdjęcie ukradzione z FB bohaterki

 

Mamy zwycięzcę UTMR CoP

Pamiętam jak kilka lat temu pierwszy raz przyjechał na Rajd Dolnego Sanu. Nie był wtedy mocarzem. Aby dotrzeć do mety setki potrzebował ponad dobę – jego ówczesny czas to 24.26. W kolejnych  było już lepiej: 18.09 , 15.53 i 17.57. Nieźle, ale do czołówki ciągle było daleko.

Po raz pierwszy pokazał charakter gdy wybrał się do Włoch na Tor des Geants. To jeden z najtrudniejszych wyścigów w Europie. 330 kilometrów i 25 000 metrów przewyższenia to parametry niewyobrażalne dla zwykłych ludzi. Aby dotrzeć do mety musiał spędzić na trasie 123 godziny.

Zeszłoroczny Kierat ułożył się tak, że sporo kilometrów pokonaliśmy razem. Mogłem z bliska zobaczyć jaki jest zawzięty. Walczył o pobicie rekordu życiowego. Ta impreza nie jest dobrym miejscem do bicia rekordów. Nic sobie z tego nie robił. Nie przeszkadzała mu nawigacja, nie przeszkadzały góry. Poprawił swój najlepszy wynik na 15.43 i zajął ósme miejsce. Dobry czas, dobre miejsce, ale ciągle sporo za najlepszymi.

Nowy sezon zaczął z grubej rury:  razem z zespołem Tetrahedron zajął szóste miejsce w Mistrzostwach Europy w Rajdach Przygodowych. Potem przyszło pierwsze zwycięstwo: w wiosennej edycji Beskidzkiej 160 na raty. Dalej były jeszcze Kierat, Bieg 7 Szczytów, Bieg 7 Dolin oraz miejsce na podium w Beskidy Ultra Trail.

Efekt: to co piszę na razie jest nieoficjalne, ale można już chyba ogłosić, że zwycięzcą pierwszej edycji rankingu Ultra Trail Mountain Runners Cup of Poland został Konrad Ciuraszkiewicz. O zwycięstwie zadecydował „błysk fotokomórki”. Konrad zgromadził na swoim koncie 1299 punktów, a drugi w klasyfikacji Maciej Więcek 1298.

—–

Rozstrzygnięcie miało miejsce podczas Beskidy Ultra Trail. Wygrał wprawdzie Maciek przed Ewa Majer i Konradem, ale przewaga Ciuraszkiewicza zdobyta we wcześniejszych imprezach pozwoliła mu zachować pierwsze miejsce. Sama impreza zasłynęła licznymi wpadkami organizacyjnymi o których głośno teraz na biegowych forach. Nie byłem, nie widziałem, więc krytykował nie będę. Ale wygląda na to, że wymuszona przez kontuzję rezygnacja z uczestnictwa pozwoliła mi zaoszczędzić trzy stówy wpisowego i mnóstwo nerwów.

—–

Warto wspomnieć jeszcze jedno nazwisko: Ewa Majer. Zajęła drugie miejsce w generalce tłukąc prawie wszystkich facetów. Warto by poświęcić jej osobny wpis, ale nic o niej nie wiem. Może ktoś z czytelników napisze parę słów ?

 

Z drugiej strony peletonu

Znamy doskonale nazwiska zwycięzców imprez sportowych. Znacznie rzadziej udaje nam się zapamiętać tych, którzy kończą jako ostatni. Dziś oddaję więc głos zawodnikowi z końca peletonu – Januszowi Słopieckiemu.

Na Rajdzie Dolnego Sanu Janusz to postać legendarna: w 2009 roku wszedł na metę dokładnie w momencie rozpoczęcia ceremonii zakończenia imprezy. Odnotowałem mu wtedy trudny do pobicia czas 33 godziny i 28 minut. Okazuje się jednak, że ten rezultat nie był jego ostatnim słowem, że  można swój wynik wyśrubować jeszcze bardziej. Oddaję więc głos Januszowi opisującemu swe zmagania z tegorocznym Kieratem:

„Szedłem sam by mieć satysfakcję z samodzielnej nawigacji. Taka wersja mi odpowiada, jednakże skutkami ubocznymi są negatywne konsekwencje wtop nawigacyjnych i brak osobnika podkręcającego tempo mojego marszu. O błocie i mgle na trasie nie muszę wspominać, ponieważ napisano wiele na ten temat w relacjach. W rezultacie dotarłem do PK9 na 49 km pół godziny przed zamknięciem punktu, miałem duże szanse by dotrzeć na styk do PK10 na 59 km, ale przekombinowałem i odłączyłem się od małej grupki zawodników spotkanych na PK9 szukając własnych, autorskich wariantów trasy.

Zamiast napierać zacząłem analizować i zastanawiać się nad rzeczywistymi, czy też urojonymi ( ach to zmęczenie ciała i umysłu ) nieścisłościami między mapą i terenem i w efekcie dotarłem do PK10, 59 km grubo po zamknięciu punktu. O której to było, to nie powiem, bo się wstydzę. Następnie poszedłem dalej na zamknięty PK11, 67 km. Niestety ze względu na regulamin oficjalnie nie byłem już Kieratowcem i mam zaliczony  tylko PK9. Nastał wieczór a ja twardo maszerowałem  do Limanowej przez góry, lasy i niestety w końcowej fazie asfalty. Prawie wszyscy zawodnicy spali lub odpoczywali w bazie a ja szedłeeeeeeeeeem i szeeeeeedłem na wpół śpiąc. Ale miałem cudowną noc w lesie z księżycem w pełni. Klimaty jak z bajki.

Gdy miałem do Limanowej jeszcze około 15 km, to próbowałem złapać okazję, ale kto zatrzyma się na bezludziu w środku nocy. Teraz jestem wdzięczny tym kierowcom. Do Limanowej dotarłem w niedzielę o 6.30 po 36 godz 30 min. Kolejny rekord i potencjalna szansa na Butterfly Leg’s Award. Oczywiście w biurze nikogo już nie było, ale może dzięki temu uniknąłem konieczności dopłaty do wpisowego.”

Na jednej bieżni z…

Forest Gump w takich sytuacjach opowiadał coś o pudełku czekoladek, ale zapomniałem już, jak to szło. Posłużę się więc nieco zgranym tekstem: lajf is brutal end ful of niespodziankas.

Było tak: klepałem sobie okrążenia na stadionie lekkoatletycznym. Obok amatorów z SKB po bieżni hasali sobie zawodnicy Victorii. Jeden z nich biegał jakoś tak lepiej niż pozostali. Lepiej i szybciej i w ogóle jakoś tak zbudowany był mocniej niż wszyscy inni. Chwilę mu się poprzyglądałem, podszedłem i inteligentnie zagaiłem: ” A jaki ty masz rekord na setkę ?” Chodziło mi o sto metrów, nie kilometrów, jak może sądzić większość stałych czytaczy. Odpowiedź była dość niezwykła: 10.30 ( akurat 10.30 to na sto kilometrów też całkiem dobry wynik) .

Dziesięć z malutkim hakiem ? Normalni ludzie tak nie biegają. To czas z jakim zdobywa się medale w mistrzostwach Polski. Pierwsza myśl: pewnie trafił mi się jakiś bajerant – gawędziarz. Ale w głowie zapaliła mi się żaróweczka: parę lat temu w Stalowej Woli biegał Marcin Nowak, reprezentant kraju na setkę. ” Ty pewnie jesteś Marcin ?” – ” Nie, jestem Piotrek i wcale nie biegam sprintów. Biegam na czterysta metrów. Mam życiówkę 45.60 .”

W tym momencie zrobiło mi się słabo.

Chwilę jeszcze pogadaliśmy, a po powrocie do domu sprawdziłem w Wikipedii biogram mojego rozmówcy:

Piotr Klimczak ( tak nazywa się nowy kolega ) : mistrz Polski w biegu na 400 m. Olimpijczyk z Aten i Pekinu. Ma w dorobku dwa brązowe medale halowych mistrzostw Europy w sztafecie 4 x 400 metrów. W roku 2006 w tej samej konkurencji został wicemistrzem świata.

Obecnie zawodnik Victorii Stalowa Wola.

Ilu sportowców tej klasy spotkałem do tej pory ? Miałem okazję poznać Jerzego Kukuczkę, nawet nosiłem za nim graty po spotkaniu autorskim. Rozmawiałem  z Adamem Musiałem – zawodnikiem ze srebrnej  drużyny Kazimierza Górskiego. Kiedyś w centrum handlowym niemal zderzyłem się z robiącą zakupy Jekateriną Gamową i całą rosyjską kobiecą reprezentacją siatkarską. Ale nie odważyłem się nawet poprosić o autograf. Z wrażenia zaniemówiłem.

——————

Kolejne treningowe rundki zacząłem robić coraz szybciej. Przy wicemistrzu świata nie wypada biegać jak ostatnia łajza.

6 x 100 x 1 + 1

Co oznacza tytułowe działanie ? Jak je odczytać ? To bilans tegorocznych startów największej gwiazdy krajowych setek na orientację Macieja Więcka. Sześć zwycięstw w orienterskich setkach i bonus w postaci wygranego Biegu Rzeźnika. Maciek ma na blogu pozycję specjalną, jest bowiem największą postacią w historii Rajdu Dolnego Sanu. Wystartował w nim pięciokrotnie: trzy razy zwyciężył, dwukrotnie zajął drugą lokatę.

Miło o nim pisać tym bardziej, że mieliśmy okazję kilka razy wystartować w jednym rajdowym zespole. Zawsze fajnie jest powspominać zwałkę w krzakach jeżyn na Adventure Trophy czy holowanie się podczas Rajdu 360` ( nie bez pewnej dumy muszę wspomnieć, że relacja holujący – holowany była… zaskakująca ).

Tegoroczny sezon zaczął od bolesnej porażki w mistrzostwach Europy w rajdach przygodowych, ale to co stało się później przeszło najśmielsze oczekiwania. Wygrał kolejno Skorpiona, Włóczykija, Rajd Dolnego Sanu, Różę Wiatrów i  Harpagana. Na chwilę stracił oddech na Rudawskiej Wyrypie ( drugi ) by po krótkiej przerwie wygrać prestiżowy Kierat i razem z Agatą Matejczuk w miksie Bieg Rzeźnika.

Jak to się stało ? Maciek skromnie odpowiada, że wcale nie czuje się silniejszy niż 2-3 lata temu. Twierdzi, że jego passa to ” zasługa”  faktu, że jego największy rywal Michał Jędroszkowiak w ostatnim czasie zmagał się z kontuzją.

Tak wygląda Maciek na mecie RDS gdy wygrywa na luzie…

Przed Kieratem zawodnik Inov – 8 nie czuł się faworytem. Stawiał raczej na Krzysztofa Dołęgowskiego i Macieja Dubaja mających na koncie po trzy zwycięstwa w tej imprezie. Mimo kontuzji biodra ograł obu.

Startu w Biegu Rzeźnika początkowo nie planował, ale namówił go kontuzjowany Maciej Tracz ( na tym blogu też dość znane nazwisko). Swoją partnerkę Agatę Matejczuk poznał tuż przed startem. Jej postawa zrobiła na nim wielkie wrażenie. Jak mówi – nie oszczędzał jej, od razu pociągnął ostro. : „Słyszałem jak cierpiała, ale ani razu nie poskarżyła się, jak jej trudno”. W jednej trzeciej trasy Agacie odnowiła się kontuzja kostki odczuwalna zwłaszcza na zbiegach. Mimo to na mecie pojawili się jako pierwszy miks z czasem lepszym od dotychczasowego rekordu trasy Magdy Łączak i Pawła Dybka.

… a tak wygląda gdy było trudno

Co dalej ? Jeszcze w czerwcu Maciek spróbuje zmierzyć się z Głównym Szlakiem Beskidzkim i rekordem tej trasy należącym do Piotra Kłosowicza. Dalsze plany uzależnione są od tego w jakim stanie ukończy tę ponad pięćsetkilometrową trasę. Planowane jest uruchomienie strony internetowej poświęconej temu przedsięwzięciu. Być może pojawi się na niej kilka ciekawych technologicznych nowinek.

Będę trzymał kciuki.

 

Zamiast CV

Nauczyłem się czytać, gdy miałem cztery lata. Od tego czasu zawsze wydawało mi się, że jestem mądrzejszy niż otoczenie. Nie przeszło mi to do dziś. Testy na IQ mówią, że mam rację.
W podstawówce byłem fizycznie najsłabszy w klasie. Mimo to aby urywać się z lekcji regularnie startowałem w zawodach w rzutach dyskiem i młotem.
Po maturze nie skończyłem żadnej sensownej szkoły. Po co marnować czas na studia, gdy można robić tyle ciekawych rzeczy? Dziś zrobiłbym tak samo.
Mam sporego syna. Fajny jest, choć z charakteru nic do mnie niepodobny.
Mam dobrą żonę i nie planuję zmieniać jej na inną.
Lubię alkohol, a alkohol lubi mnie.
Lubię oglądać mecze piłkarskie, przy okazji bardzo mocno przeklinając. Skoki narciarskie też lubię i też wtedy przeklinam.
Lubię dziewczyny w wielkich ciemnych okularach i krótkich sukienkach. Gdy widzę te które naprawdę mi się podobają nie wiem o czym z nimi rozmawiać i zaczynam się jąkać.
Lubię szybko jeździć samochodem.
Mam zebrane dużo muzyki, ciągle zbieram nową. Najbardziej lubię tę niekwadratową.
Byłem na Woodstocku, ale nie byłem w Jarocinie.
Mieszkam w prowincjonalnym mieście i jest mi z tym dobrze. Najlepiej czuję się na głębokich zadupiach.
Lubie chodzić po górach. Albo biegać po nich. Lubię wieczory przy ognisku i noce pod namiotem.
Ukończyłem jedenaście setek, trzy razy byłem na podium. Raz zrobiłem pieszo dwieście kilometrów.
Dwa razy wygrałem pięćdziesiątki.
Ukończyłem  dwadzieścia trzy rajdy przygodowe. Dwa miały ponad trzysta kilometrów.
Parę dni temu skończyłem czterdzieści lat.