Jaki mam plan na tegoroczny sezon? Wygrać klasyfikację generalną PMnO!
Niemożliwe, nieprawdaż?
W pięciu pierwszych imprezach ani razu nie bylem na podium, a lepszych ode mnie, patrząc na wyniki jest ze dwa tuziny. A jednak mam nadzieję.
Pierwszym, co dało mi szansę była zmiana regulaminu. W bieżącym sezonie większe szanse mieć będą zawodnicy startujący dużo. Siedem startów to teoria. Przy obecnym regulaminie uwzględniającym połówki nawet dwanaście imprez to może być mało. A tak się składa, że w tym sezonie mogę startować często. Inni niekoniecznie.
Drugą zmianą w regulaminie jest rozmieszczenie wysoko premiowanych imprez. Do tej pory premiowało ono zawodników z północnego zachodu Polski. W tym sezonie po raz pierwszy od kilku lat szanse będą mniej więcej równe.
Skoro regulamin jest po mojej stronie – przeanalizujmy konkretnie, po nazwiskach, szanse poszczególnych uczestników. Pierwsza jest grupa mocarzy, którzy startują raz, dwa razy do roku. Klasyczny przykład to Mariusz Plesiński, etatowy zwycięzca Śnieżnych Konwalii. Ale także inni: Bartek Karabin, Paweł Moszkowicz, Irek Waluga i jeszcze paru. Ci są zupełnie niegroźni. Odbierają punkty innym, ale nie liczą się w generalce.
Co dalej? Michał Jędroszkowiak. Najmocniejszy z wszystkich. Walczy na dwóch frontach, na 50 i na 100. Może na którymś z nich nie wyrobi się i nie da rady wystartować siedem razy? Potem Marcin Sontowski. Na razie wygrywa wszystko. Ale… może złapie jakąś kontuzję? Albo uzna, że jest tak mocny, że przestawi się na imprezy liniowe? Dalej Marcin Hippner. Na razie wydaje się, że w tym sezonie postawi na TP 100. Z regularnie startujących mocarzy trzeba jeszcze wymienić Pawła Jankowiaka. Jego problemem jest nieregularność. Co z tego, że czasem dołoży 20 minut Jędroszkowiakowi, skoro na następnych zawodach skończy bez jednego PK albo da się głupio zdyskwalifikować.
Dalej jest grupa mocnych średniaków. Piotrowie Kwitowski i Gębarowski, Bernard Waszczyk, Stanisław Kaczmarek. Wszyscy mocniejsi ode mnie. Ale i wszyscy do ugryzienia. Wszystkich czasem łapią kontuzje. Mają też żony, dzieci, pracę zawodową. Każda żona to jeden start mniej. Każde dziecko to też jeden start mniej. Każda kochanka to trzy starty mniej. Dadzą radę uzbierać po siedem równych startów (nie licząc połówek)?
Piotra Szpakowskiego wykończy geografia. Mieszkając w Tomaszowie Lubelskim właściwie nie ma szans na równą rywalizację. Wszędzie ma daleko.
Reasumując: wszyscy są na koniec sezonu do pokonania. Tak powinien odpowiedzieć optymista.
Pesymista powie: każdy z nich jest lepszy. Można ograć jednego, może dwóch, ale na pokonanie wszystkich nie ma szans. Takie cuda w sporcie nie zdarzają się. NIE MA SZANS!
Nie ma szans? A słyszeliście kiedyś o Stevenie Bradbury?
—
Steven to łyżwiarz. Uprawiał short track. Był solidnym średniakiem, żadną wielką gwiazdą. Owszem, zdobył trzy medale mistrzostw świata i jeden olimpijski, ale wszystkie w sztafecie. Do sukcesów indywidualnych nie miał szczęścia. Zawsze inni byli lepsi.
Na dodatek był łyżwiarzem pechowym. W karierze przytrafiły mu się dwie bardzo poważne kontuzje. Kiedyś podczas jednego z wyścigów przy upadku łyżwa rywala przecięła mu tętnicę udową (przy tętnie około 200!) oraz rozcięła mięsień czworogłowy. Cudem uratowała go natychmiastowa pomoc. Stracił około czterech litrów krwi. Przy szyciu założono mu 111 szwów.
Kilka lat później znów miał groźny upadek. Tym razem złamał dwa kręgi w kręgosłupie szyjnym. Lekarze poskręcali go śrubami i zabronili dalszego uprawiania sportu. Ale Steven był uparty. Przeszedł skomplikowaną operację i wrócił do treningów.
Zmienił mu się jednak charakter. Zatracił odwagę, zaczął jeździć asekuracyjnie. Bał się kolejnego wypadku. Mimo to zakwalifikował się do australijskiej ekipy na igrzyska w 2002 roku.
Po losowaniu nikt nie dawał mu większych szans. W ćwierćfinale, z którego awansować miało dwóch zawodników, miał za rywali dwóch mistrzów świata. Do mety dojechał jako trzeci i wydawało się, że odpadł. Wtedy zdarzył się cud: jeden z rywali został zdyskwalifikowany za przeszkadzanie innym. Bradbury został przesunięty na drugie miejsce i awansował dalej.
W półfinale długo jechał na ostatnim miejscu. A potem cud zdarzył się po raz drugi: trzej rywale przed nim przewrócili się. W zupełnie niespodziewany sposób Steven awansował do olimpijskiego finału.
To, co zdarzyło się w finale przekracza granice wyobraźni. Nie potrafię tego opisać, to jedna z najbardziej niezwykłych historii olimpijskich, jakie miały miejsce od początku ich rozgrywania. Obejrzyjcie koniecznie film z tego wyścigu. Nie trwa długo, a warto. Steven Bradbury to ten w turkusowym kostiumie.
Salt Lake City 2002, short track, 1000 m finał
—–
Czy po obejrzeniu filmu znajdzie się jeszcze odważny, który powie, że nie mam szans? Przed nami jeszcze ponad pół sezonu i wszystko może się zdarzyć. A ja z przyjemnością zostanę Stevenem Bradbury pieszych maratonów na orientację.